"Ferdydurke" według Witolda Gombrowicza w reżyserii Jakuba Marogsiaka w Living Space Theatre - pisze członek Komisji Artystycznej Konkursu "Klasyka Żywa" Zenon Butkiewicz.
Natalia Gryczka, Agnieszka Tańska, Kamil Baryła, Bartłomiej Błoch, Grzegorz Łabuda, Szymon Michalewicz-Sowa – sześcioro aktorów wspólnie z reżyserem Jakubem Margosiakiem pod szyldem stworzonej przez siebie grupy Living Space Theatre, przygotowali sceniczną adaptację dzieła Gombrowicza. Co więcej jeden z nich, Grzegorz Łabuda, zaprojektował kostiumy i scenografię, a wszyscy wspólnie stworzyli choreografię spektaklu. Sięgnęli po Ferdydurke tę najbardziej znaną i najchętniej przenoszoną na scenę powieść, bo jak sami powiedzieli, pytani o to po przedstawieniu, ten utwór ich interesuje, odnajdują w nim siebie i swoje problemy.
Wymieniam tu nazwiska młodych aktorów oraz reżysera nie bez ważnego powodu. Wszyscy są niedawnymi absolwentami bytomskiego Wydziału Teatru Tańca za wyjątkiem Jakuba Margosiaka, który ukończył Wydział Aktorski szkoły krakowskiej i posiada już całkiem spore doświadczenia z pracy w teatrach tańca w Polsce i za granicą. Młodzi ludzie, nie chcąc pójść w rozsypkę po teatralnych drogach, próbują razem stworzyć zespół poszukiwać wspólnego języka teatru, chcą prowadzić dialog z niewiele od nich młodszymi odbiorcami. Robią to z pasją, z talentem, acz nie zawsze udaje się im uniknąć błędów. Zapewne na początku drogi nie mogą liczyć na wielkie zainteresowanie. Dlatego też przytaczam te nazwiska, aby dać świadectwo pracy młodych ludzi, którzy wybrali wspólnie tworzony teatr jako miejsce swojego startu w dorosłe życie. Trudno w tym momencie przewidywać, jak potoczą się ich dalsze losy. Dziś działają pod opiekuńczymi skrzydłami instytucji kultury Katowice Miasto Ogrodów. Instytucji, która zrodziła się z niedawnego udziału miasta w walce o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Dziś Miasto Ogrodów ma swoją siedzibę w obiekcie stanowiącym niegdyś siedzibę Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, zanim ta nie przeprowadziła się do nowej, znakomitej sali. Cieszy, że obiektem przy Placu Sejmu Śląskiego nadal władają ludzie kultury, a miejska instytucja roztacza opiekę nad grupą, która dzięki temu ma, minimalny zapewne, ale zawsze, komfort do prowadzenia swoich poszukiwań. Sądząc po efektach, młodzi ludzie, których oglądałem w marcu, umieją z tej szansy korzystać.
Premiera Ferdydurke nie jest pierwszą propozycją Living Space Theatre. Zanim sięgnęli po Gombrowicza, przygotowywali wcześniej spektakle według scenariuszy autorskich.
Przedstawienie zaczyna się powoływaniem postaci do życia. Aktorzy pojawiają się na scenie, wychodząc spomiędzy widzów, przystępując do wspólnego tworzenia świata Józia, Miętusa, Pimki, Młodziaków. Po kolei jeden za drugim poczynają splatać się w ludzką kulę, która obrastając w coraz to nowych wykonawców, tworzy wieloręką i wielonożną bryłę, która przetacza się wokół sceny. Z kuli wyłaniają się konkretne postaci. Każda kolejna ucieczka Józia kończy się powrotem do toczącej się kuli. Z niej zaś kolejno wyłania się świat Młodziaków i wujostwa Hurleckich. Finał brzmi dość prześmiewczo, gdy Józio wraz z porwaną z dworku Zosią zastygają w przyklęku – ona w czerwonym sweterku, a on białej koszulce przy dźwiękach przetworzonej elektronicznie melodii Mazurka Dąbrowskiego. Nie ma ucieczki od polskości, nowoczesności, szkoły? Spektakl w dużym stopniu oparty jest na umiejętnościach ruchowych wykonawców. „Ciała zmuszą nas do odczuwania osobliwych ludzkich przeżyć” – zadeklarowali artyści w programie. Ruch przejmuje zatem rolę słów, zastępuje spore partie narracyjne. Niektóre sceny z powieści poddają się zresztą temu zabiegowi znakomicie. Bardzo efektownie wypadają obrazy z życia szkoły z profesorem Bladaczką czy pojedynek na miny Miętusa i Syfona. Młodziakowie znakomicie ruchem mogą wyrazić swoją fascynację sportem i nowoczesnością, prowadząc dialogi i jednocześnie przyjmując coraz to nowe figury gimnastyczne. Najtrudniej przyszło pokazanie w przyjętej konwencji spektaklu scen w dworku. Uczynienie z parobka Walka osoby niepełnosprawnej może budzić wątpliwości, czy przesunięcie akcentów nie sięgnęło nazbyt daleko. Na pytanie, czy podmiana niepełnosprawnego w miejsce Parobka oddaje intuicje Gombrowicza, osobiście udzieliłbym odpowiedzi przeczącej. Oparcie spektaklu na ruchu ma swoje konsekwencje w postaci redukcji słowa. Jednak nie naruszyło to wewnętrznej równowagi przedstawienia. Słowo i ruch uzupełniają się w dobrze odmierzonych proporcjach, tworząc czytelny obraz zdarzeń scenicznych. Natomiast takie podejście do materii spektaklu pokazało, że tworzący spektakl mają świadomość swoich silnych stron i aktorskich deficytów. Silną stroną jest, co zrozumiałe, umiejętność ruchu scenicznego. Obrazy choreograficzne kształtowane na oczach widzów demonstrują lekkość i swobodę wykonawców. Pierwszym z deficytów, który wpada w ucho jest „mówienie Gombrowiczem”. W dialogach zaciera się charakterystyczna fraza autora. Wszak w istocie Gombrowicz pisał swoje powieści językiem, który nie sposób wprost nazwać prozą. Niestety, z ust wykonawców spektaklu słyszymy właśnie tę „wprost” mówioną prozę, a charakterystyczna dla Gombrowicza fraza przebija się tylko momentami. Drugi z dość wyraźnych deficytów spektaklu nieco zaskakuje. Stworzone przez samych wykonawców układy choreograficzne, ruchowe rozwiązania wielu sytuacji scenicznych świetnie wpisują się w tok narracji spektaklu, jednak, o dziwo, rażą brakiem precyzji, licznymi niedokładnościami. Wygląda to tak, jakby wykonawcy i twórcy zarazem tak dalece zaaprobowali swoją kreację, że zapomnieli, o konieczności mozolnych ćwiczeń. Zabrakło tu chyba ręki egzekutora, a wartość spektaklu dość mocno na tym cierpi. Na szczęście akurat ten element spektaklu można dopracować, a nawet koniecznie trzeba.
W Sali Kameralnej olbrzymiego gmachu przy Placu Sejmu Śląskiego po zakończeniu spektaklu aktorzy zapraszają młodych widzów, młodzież szkolną do rozmowy o spektaklu. Wychodzą całym zespołem, słuchają uważnie, odpowiadają rzeczowo na pytania, nie spoglądają na zegarki, nie biegną do dalszych zajęć. Ten czas jest naturalnym przedłużeniem spektaklu. Padają pytania, do rozmowy włączają się także i nauczyciele. Okazuje się, że spektakl znajduje spory rezonans u młodych ludzi. Porozumienie nawiązane podczas spektaklu udanie zostało przeniesione poza czas jego trwania. Czy człowiek może stworzyć w świecie własną formę, niezależną od innych – pytają twórcy spektaklu i zostawiają tę kwestię otwartą.
Wydawać by się mogło, że podjęcie się przez zespół młodych artystów scenicznej próby adaptacji Ferdydurke jest bardzo ryzykowne, może przynieść nawet opłakane rezultaty. Stało się inaczej. Oglądamy przedstawienie skromne, skrojone na miarę możliwości, mimo widocznych niedostatków, o których pisałem. Spektakl nie stara się być mądrzejszy od autora, precyzyjnie kieruje swoje przesłanie w stronę adresata, którym jest, o kilka ledwie lat młodsza, szkolna widownia. Podczas pospektaklowej rozmowy nie dominował podział na artystów i odbiorców, panowało poczucie tego, że jesteśmy obecni wspólnie w świecie min, chociaż nie musimy zrazu przyprawiać sobie gęby. Możemy się wzajemnie uważnie słuchać.
Zespól Livig Space Theatre to młodzi ludzie u początku swojej drogi nie tylko artystycznej, ale życiowej. Kto z nich zostanie w teatrze, dokąd dojdą, pójdą razem czy osobno? Nie wiemy. Zaczęli dobrze, mądrze, rzetelnie. Życzmy im dobrej drogi!
***
Ferdydurke według Witolda Gombrowicza, reżyseria: Jakub Marogsiak, Living Space Theatre, premiera: 15 grudnia 2019