EN

27.11.2023, 17:00 Wersja do druku

Ballada o (nie)spełnieniu

„tik, tik… BUM!” Jonathana Larsona w reż. Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Pisze Agnieszka Serlikowska w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Karol Mańk / mat. teatru

Warszawa, 25 listopada 2023 r. Zjawiskowo piękna kobieta stoi na scenie podczas finału popularnego programu rozrywkowego. Mówi o tym, jak dopiero telewizyjne show pomogło jej odkryć swoją wyjątkowość, wcześniej martwiła ją własna zwyczajność. Odwieczna potrzeba wzlatywania ponad przeciętność materializuje się w każdym pokoleniu i społeczności na swój sposób. Chcemy przynależeć, a jednocześnie wyróżniać się, nie bacząc na koszty potencjalnego spełnienia.

Nowy Jork, 11 września 1989 r. 29-letni Jonathan Larson wystawia koncertową wersję musicalu „Superbia” – autorską, muzyczną wariację inspirowaną „Rokiem 1984” George’a Orwella. Fiasko prac nad tym tytułem przekuwa w autoironiczny monodram muzyczny „tik, tik… BUM!”który przedstawia publiczności rok później. Spektakl opowiada o niespełnionym kompozytorze musicali u progu trzydziestki w 1990 r. Tytułowe tykanie zegara przypomina mu bliskość… cezury dojrzałości? Momentu, w którym przestanie być młodym rokującym, a stanie się jednym z wielu starych niespełnionych? Chwili, gdy musi wybrać czy dalej podążać za wiarą w swoją wyjątkowość i talent, czy wybrać „przeciętność” w kuszącej formie stabilności finansowej? Każda z odpowiedzi wydaje się poprawna.

Bohater „tik, tik… BUM!”- Jonathan (Marcin Franc) – jest egocentrykiem z syndromem Piotrusia Pana. Jednocześnie to osobowość wyjątkowo magnetyczna i inteligentna. Mimo, że przez 1,5 godziny spektaklu widownia rzadko widzi go rzeczywiście pracującego nad pisaniem musicalu, właściwie nie da się wątpić w jego talent. Znamy przecież spoiler tego autobiograficznego spektaklu. Jonathan Larson napisze „Rent” – musicalowe opus magnum lat 90. XX wieku, kolejny przełom w historii Broadwayu. Samo „tik, tik… BUM!” przerobi na muzyczny film Netfixa w 2021 r. inne złote dziecko Nowego Jorku – Lin-Manuel Miranda. Sceniczny Jon jednak tego nie wie. Wątpi zatem, że kiedykolwiek przebije głową mur. Kłóci się z pragnącą stabilizacji dziewczyną – Susan (Anastazja Simińska). Jednocześnie zazdrości oraz gardzi wyborem przyjaciela – Michaela (Maciej Dybowski), który mierne aktorstwo porzucił na rzecz intratnej pracy w korporacji.

Musical jakby o niczym, chciałoby się napisać. Trudny, bo o codzienności. Stary, sprzed 30 lat. Dziwny, bo z aktorami jednocześnie odgrywającymi nie tylko Michaela i Susan, ale jeszcze szereg innych postaci. A jednak absolutnie porywający.

Problemy bohaterów są dziś równie aktualne jak w czasie akcji musicalu. Kolejne pokolenia czują to samo, wciąż obawiając się wyborów, bądź co bądź uniwersalnych – praca, rodzina, marzenia. Współczesny świat mediów społecznościowych odbija się w monologach Jona identyfikujących potrzebę wyróżnienia się, piętnujących zwyczajność oraz gloryfikujących podążanie za talentem.

I gdy już wszystkim zapali się czerwona lampka „problemy pierwszego świata”, otrzymujemy kontrapunkt, a właściwie dwa – śmiertelną chorobę i orientację seksualną, dyskryminowaną przez tę upragnioną stabilność społeczną. Nagle nie jesteśmy już w dowcipnym, charakternym musicalu o kryzysie trzydziestolatka. Cenniejsze okazują się chwile niż broadwayowska sława czy pieniądze.

Kameralna inscenizacja Novej Sceny Teatru Muzycznego Roma udowadnia, że nie trzeba wielkiej sceny czy nakładów, by wystawić musical. Wręcz przeciwnie, skromność zastosowanych środków wydaje się odwrotnie proporcjonalna do emocji płynących ze sceny. Trzech aktorów, zespół, scenografia składająca się z biurka, kanapy, schodów oraz keyboardu i…dzieje się magia. Z resztą wydaje się, że trio wykonawców nie potrzebowałoby nawet sceny, by opowiedzieć tę historię i właśnie oni są gwarantem sukcesu tego spektaklu. Maciej Dybowski szarżuje komediowo w kolejnych rólkach – praktykanta, ekspedienta, ojca Jona – by za chwilę wycisnąć łzy, przedstawiając już za pomocą zgoła odmiennych, bardzo minimalistycznych gestów dramat Michaela. Anastazja Simińska jest wiarygodna i charyzmatyczna jako stąpająca mocno po ziemi Susan, a zarazem histeryczna solistka Karessa. Marcin Franc jako Jon po raz kolejny udowadnia, że każda jego rola to znak najwyższej jakości. Dzięki niemu ani przez chwilę nie wątpimy w wyjątkowość i wrażliwość głównego bohatera, pomimo że charakter Larsona z libretta nie należy do najsympatyczniejszych. Mam wrażenie, że już dawno nie widziałam, by aktorzy musicalowi zostali tak bardzo obsadzeni „po warunkach”. Blisko wieku swoich bohaterów, w jakby znajomych czasach, w dżinsach, odpalają potoczne wrotki, by rozbłysnąć zarówno w scenach komediowych jak i dramatycznych.

Bo mimo dużej ilości śmiechu „tik, tik… BUM!” to ostatecznie musical dramatyczny, również z uwagi na jego autobiograficzny charakter. Prawdziwy Jonathan Larson nie dożył swojego sukcesu. Umarł tuż przed premierą „Rent”, dziesięć dni przed swoimi 36 urodzinami. Ciekawe, jaki rodzaj spełnienia wybrałby, gdyby wiedział, że odejdzie tak młodo. Ciekawe, czy decydując się na „zwyczajność” mitycznych amerykańskich przedmieść nadal by żył i oglądał cudze musicale produkcji Netflixa. A może prawdą jest, że artyści nigdy nie umierają, odradzając się wciąż na nowo w kolejnych wersjach swojej sztuki? Oglądając „tik, tik… BUM!” w drugą rocznicę śmierci Stephena Sondheima, wierzę w to ostatnie.

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła