„Arlekinada (Harlequin’s Millions)" Riccardo Drigo w chor. Alexeia Ratmansky'ego w Narodowym Litewskim Teatrze Opery i Baletu w Wilnie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Prostota, ludowość, a przez to powszechna komunikatywność, to nieodłączne atrybuty naszej, europejskiej tradycji. Tak jak nasz kontynent rozległy utrwaliła się w jego przestrzeni forma commedii dell’arte zainicjowanej w krainie włoskiej. Adresowana do szerokiego odbiorcy rozrywka, pełna gagów, zabawy i ironii stanowiła istotny element kultury. Powtarzalność postaci, nieskomplikowana treść, a przede wszystkim prosty przekaz trafiał do szerokiej publiki. To formuła, która integrowała wspólnotę na placach i ulicach. Analogicznie jak tania rozrywka Londynu – wizyta w teatrze szekspirowskim, spędzania czasu na otwartym jardzie, gdzie dialog, interesy przewijały się z teatralnym przeżyciem. Ulica chłonęła sceniczne życie, które stawało się jej metaforą a nawet tanią aluzją codzienności. Siłą commedii del’arte była również forma – nieskrępowana, rubaszna, a co najważniejsze niesięgająca wyżyn intelektualnego obcowania. Wykorzystanie elementów pantomimy, ruchu, dawało szansę dotarcia do każdego widza. Specyfika gestu, każdego wykonawcy, wymagała precyzji aktorskiej, bowiem nie było miejsca dla przypadkowości. Wykonując poszczególne role trzeba było mieć nie lada kondycję fizyczną, a do tego wrodzoną komiczność i umiejętność oczarowania tłumu. Dla współczesnych, takim niedoścignionym wzorem, ukazania specyfiki teatralnego stylu, stało się Piccolo Teatro di Milano z nieśmiertelnym Sługą dwóch panów Carlo Goldoniego w reżyserii Giorgio Strehlera. Spektakl, utrzymujący się w repertuarze sceny przez dziesięciolecia, jest niedoścignionym wzorem kompilacji lazzi, postępujących po sobie gagów, a także mistrzowskiego wykorzystania masek jako atrybutu poszczególnych bohaterów. Bowiem twarz aktora to sprawa drugorzędna, a właśnie korowód Arlekinów, Kolombin, Pierrotów czy Pulcinelli jest wartością nadrzędną. Wydaje się, że ta forma artystycznej ekspresji jest wręcz dedykowana dla baletowej sceny. Jednak nic bardziej mylnego. Klasyczny repertuar posiada niewiele przedstawień współgrających z commedią dell’arte. Jednym, z ograniczonego kalejdoskopu, przykładów jest Arlekinada z muzyką Riccardo Drigo, w choreografii ikonicznego Mariusa Petipy. Ale nie mowa tu o tradycji, ale o naszej współczesności. Do owego widowiska powrócił balet Litewskiego Teatru Narodowego Opery i Baletu w Wilnie. Zaprosił do współpracy, chyba największego admiratora i znawcę klasyki, jeszcze przez chwilę rezydenta-choreografa American Dance Theatre, a już za chwilę New York City Ballet – Alexeia Ratmanskyego. Przygotował on widowisko, wzorowane według zapisów Vladimira Stepanova, niemal współgrające z oryginalną wersją z 1900 roku, gdy miała miejsce premiera w St. Petersburgu. I otrzymaliśmy szczególny komediowy prezent. Bowiem przedstawienie iskrzy się dowcipem, humor nie opuszcza sceny, nie jest nudno, a wręcz atrakcyjnie, a to wszystko pod wodzą niezmordowanego Arlekina i jego wybranki Kolombiny.
Najbardziej w balecie nie znoszę pustej pantomimy. Dziwacznych gestów, owszem zgodnych z tradycją, które mają opowiedzieć treść, a tak naprawdę są sztucznymi, bezsensownymi pozami. Balet Arlekinada właśnie w największym stopniu wykorzystuje ową formułę. I jak wytrzymać coś, czego się nie trawi? Zabieg jest wręcz banalny, ów ruch musi być wykonany niezwykle precyzyjnie, wówczas zyskuje na wartości. Już pierwsze sekwencje baletu, gdy ojciec Kolombiny, Kasander (Pantalone) opuszcza dom, posiada rozbudowaną sekwencję z kluczem. I jest to nie lada gratka, bo ruch jest wyrazisty, a mimika i gesty współgrają, tworząc pantomimiczny prolog akcji. I rozpoczyna się ów korowód postaci, gagów, trudnych technicznie popisów solistycznych i zespołowego kadryla oraz poloneza w części drugiej. Jest sprawnie i płynnie. Nie ma zbędnych scen, bowiem wszystko ma zmierzać do powiązania głównych bohaterów. Część pierwsza rozgrywa się na placu, przed domem Kasandra i jego córki Kolombiny. Scenograf, Robert Perdziola, buduje papierowe miasto, niby realistyczne, a abstrakcyjne. Po przerwie to już sala balowa, gdzie grand divertissement jest kluczowym punktem baletowego spełnienia. Ratmansky, wzorując się na Petipie, konstruuje balet niezwykle sprawnie. Mamy sekwencję prezentacyjną postaci, zarysowany wątek miłości, konkurenta do ręki – Leandra, wiernego sługę Pierrota i całą paletę codziennych przywar i zalet. Choreograf nie daje odpoczynku w konstruowaniu gagów i atrakcyjnych sekwencji. Pojawienie się Wróżki i obdarowanie Arlekina magiczną łopatką pobudza wyobraźnię. Kolombina z przyjaciółką w mgnienia oku zjeżdża, z całym balkonem, wprost w objęcia wybranka, a banknoty wytwarzają się same, aby tylko zaspokoić kieszeń chciwego ojca. Twórcy zaskakują, aby tylko nie było nudno.
Wykonanie jest niezwykle poprawne. Na pierwszy plan wysuwają się panie: Kristina Gudziunaite jako Kolombina oraz Olesia Saitanova jako Pierrete. Techniczna sprawność i dojrzałość sceniczna są urzekające i zjawiskowe. Jednak scena należy do Arlekina – jest wszędzie, jak najlepszy przewodnik po zdarzeniach, ale i po akcji scenicznej. Oczarowuje jej przestrzeń, dominuje i zachwyca. Genadijus Żukowskij jest doskonały technicznie, a finalne wariacje to jego niekwestionowane zwycięstwo. Należy podkreślić dobre przygotowanie zespołu oraz to – co nie zawsze wychodzi na dobre – wykorzystanie uczniów szkoły baletowej. Tym razem układ został specjalnie dla nich dedykowany, a wykonanie zasługuje na wyróżnienie. Najgorzej wypada strona muzyczna. Do przygotowania spektaklu zaproszono mało znaną ukraińską kapelmistrzynię – Margarytę Grynyvetską. Muzyka płynie z kanału, artystka stara się współgrać z solistami, ale co z tego jak dźwięki nie brzmią lepiej niż przeciętność. Drigo, ulubieniec cesarskiego dworu i rosyjskiej publiczności, ponoć zawsze tęsknił za ukochaną Italią. Właśnie temu dał wyraz w muzyce. Zarówno Serenada z części pierwszej, ale też inne fragmenty posiadają posmak weneckiej tradycji, jej barw i różnorodności. Skoro Ratmansky na scenie buduje feerię godną karnawału włoskiego miasta, to muzyka winna owe niuanse wychwycić, a nie pozostać bladym tłem miłosnej opowieści. Choreograf skonstruował historię, która wzrusza i przywołuje z niebytu świat commedii dell’arte. Nie jest banalnie, ale urokliwie i adekwatnie do problematyki. Uśmiech nie schodzi z twarzy publiczności, pantomima współgra z dobrym tańcem. Wenecka zabawa trwa. Arlekin z Kolombiną zwyciężyli, a my tam byliśmy i z nimi wino piliśmy.
Zespołem baletowym Narodowego Litewskiego Teatru Opery i Baletu od kilku lat kieruje Martynas Rimeikis. Były tancerz i choreograf, który nie raz zachwycił własnymi produkcjami, również pokazywanymi w naszym kraju – choćby fragmentem w ramach wieczoru BER w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Dziś prowadzi, jako sukcesor Krzysztofa Pastora, kompanię sprawną ręką, dobierając zarówno pozycje klasyczne jak i współczesne. Równoważy repertuar i ofertę dla publiczności. Ale co ważne przywraca również to, co w klasyce tańca zapomniane. Na nowo odkryte otrzymuje blask i wzbudza uśmiech na twarzach widzów. Taka właśnie jest Arlekinada. Daleka od świętości Jeziora łabędziego, bliżej jej do zwady Córki źle strzeżonej, ale pełna tańca, żywiołowości oraz nadziei. Bowiem w trudnych czasach zawsze potrzeba radości. A spektakl Ratmanskiego to w pełni gwarantuje.
Arlekinada (Harlequin’s Millions), Riccardo Drigo, choreografia: Alexei Ratmansky, kierownictwo muzyczne: Margaryta Grynyvetska, Lietuvos Nacionalinis Operos ir Baleto Teatras w Wilnie, premiera: marzec 2023.