„Azoty Fiction” w reż. Łukasza Czuja w Teatrze im. Solskiego w Tarnowie. Pisze Dominik Gac, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Przykazanie nowe daję wam, byście się wzajemnie prywatyzowali – powiedział Leszek Balcerowicz na początku nowego przymierza i słowo stało się ciałem. A ciało, jak to ciało – się rozchorowało. Polska transformacja oczywiście się udała, pacjent przeżył, ale nie zabrakło powikłań i bolesnych skutków ubocznych. Kto by pomyślał, że czas ten trudny, niewdzięczny stanie się jeszcze modny i popkulturowo pożywny?
Tymczasem najntisy są na fali. Kuszą duchologiczną estetyką i wysokim stężeniem nostalgii. W dorosłości mości się bowiem pokolenie, dla którego transformacja to albo dziecięca arkadia, albo egzotyczna opowieść rodziców. Nie jest to przypadek Łukasza Czuja (debiut w 1997 roku), ale warto nakreślić kontekst, w który wpisuje się jego najnowsza premiera –„Azoty Fiction” w Teatrze im. Solskiego w Tarnowie. Przybywa o najntisach książek, filmów i spektakli. Przykładem choćby „VHS” z Teatru Powszechnego w Łodzi, „Niebezpieczny urok likwidacji” z Częstochowy, czy nader wdzięczne „Mleko w tubce” Fundacji Analog, by pozostać przy ostatnich odsłonach Konkursu.
Na fali są też musicale, szczególnie te historyczne. Winnym 1989 w reżyserii Katarzyny Szyngiery. Przebój o obalaniu komuny, grany w liberalnej glorii teatrów Słowackiego w Krakowie i Szekspirowskiego w Gdańsku, wyznaczył aspiracje reszcie kraju. Pomniejsze teatry stroszą pióra i wołają, że nie gęsi, że swoje widowiska mają. Niekoniecznie musicale, bo to jednak formuła dla scen dramatycznych trudna, ale na piosenkach im nie zbywa, często z muzyką na żywo, no i zawsze jest lokalnie. Mała ojczyzna, duża duma, wiadomo. Korfanty. Rebelia w Katowicach, Czechowicz 20 i 2 w Lublinie, Mały Paryż w Słupsku i przykład najciekawszy, czyli tarnowskie Azoty Fiction. Najciekawszy, bo stanowiący bezpośrednią kontynuację 1989. Komuna obalona, kapitalizm rośnie jak bezrobocie. Widać to w wielkich ośrodkach i w mniejszych miastach (o wsiach nie wspomnę, bo tam teatrów prawie nie ma, więc nikt musicalu o PGR-ach nie zrobi, nawet „Gardzienice”, które ruiny PGR-u mają za unijnym murem). Efekty transformacji widać również w Tarnowie, gdzie w opałach znalazły się Zakłady Azotowe Tarnów-Mościce.
Trend trendem, trudno jednak zarzucić Czujowi koniunkturalizm: Symfoniczna wazelina 1917 (1999), Norblin Zakład Wytopu Snów imieniem Zantmana (2004), La dolce NRD (2006), Prosna. Kryminał muzyczny (2020), Bareja wieczorową porą (2021), Wsopotwzięci (2022). Muzyczne widowiska historyczno-lokalne robił Czuj na długo zanim to było modne. Jest w tym konsekwentny, ma know-how, ma też Michała Chludzińskiego, który i tym razem go wspomógł, choć nie scenariuszem a tekstami piosenek. Scenariusz z reżyserem współpisał za to tajemniczy Alfred Kawula.
Dziś, w kontekście rosyjskiej agresji, dużo się mówi o strategicznym znaczeniu zakładów azotowych (nawozy podstawą rolnictwa), ale w epoce, do której zabierają nas tarnowscy artyści, inne grano melodie. Słodkie jak coca-cola i gorące jak rzymskie słońce, w którego blasku zstępują inwestorzy. Zarówno Amerykanie (a właściwie polonusi), jak i Włosi chcieliby Azoty kupić, zaorać i zrobić nowy interes. I jedni i drudzy przypominają gang Olsena dopalony narodowościowymi stereotypami. A propos gangów – biznes w Mościcach chcą też zrobić gentlemani z Pruszkowa, co wydaje się logiczne, bo pierwszy technolog zakładu, inżynier Mirosław Matuszak (Ireneusz Pastuszak), chory na raka i przygnębiony ogólną melancholią wziął się za produkcję narkotyków (wzorem głównego bohatera serialu Breaking Bad). Tenże inżynier Matuszak, doświadczony związkowiec, zakład ostatecznie ocali i gangsterów do porządku przywoła. A to wszystko siłą lędźwi i gejowskiego libido. Są bowiem Azoty Fiction spektaklem równie widowiskowym, co szalonym, tyleż wesołym, co żenującym i doprawdy chwilami nie wiadomo, co z tym zrobić. O poczuciu humoru twórców niech zaświadczy postać balcerowiczowskiego apostoła Ryszarda Swetru (Paweł Plewa), któremu Tarnów myli się z Puławami (tam też są Azoty), oraz bez umiaru eksploatowany klasyk polskiej myśli kabaretowej, czyli chłop przebrany za babę (Jerzy Pal jako Pielęgniarka Malwina Zajdzik i senator Barbara Mikulski). Na drugą, inteligencką nóżkę, serwowane są wzmianki o Stanisławie Barańczaku i Jacku Dukaju, co tylko potęguje konsternację.
Wspomniałem o piosenkach. Niestety każdy z aktorów musi mieć solo, a w obsadzie zmieścił się cały zespół teatru. Gdyby tak wybrać najlepsze utwory, spektakl nic by nie stracił, a widz odetchnął. Trzy godziny to jednak ciut za długo. Na szczęście skryty w głębi sceny za ścianką z pleksi kwartet solidnie i z zapałem wykonuje utwory Marcina Partyki rozpisane na melodie przebojów epoki – jest więc okołorockowo. Nie są to jednak covery a parafrazy. Do tej pory nucę refren na melodię Wódki Kultu: „Azoty walczą / wciąż walczą Azoty / nie damy wam Azotów / warszawskie kmioty”. Niewyszukane? A cieszy! Poza tym robotnicy nie są od awangardy. Aczkolwiek przy Azotach (tylko tych drugich, w Puławach) w latach siedemdziesiątych eksperymentalny teatr uprawiali między innymi Ewa Benesz i Małgorzata Dziewulska. Skoro Łaźnia Nowa opowiada o robotniczych początkach teatru w Nowej Hucie (Nurt w reżyserii Małgorzaty Szydłowskiej), to może i o Puławskim Studiu Teatralnym ktoś zrobi spektakl? Aczkolwiek raczej nie Łukasz Czuj.
Dość już tego mylenia Azotów. W zakładzie w Mościcach teatru nie ma, jest za to chór. I to od próby chóru całość się zaczyna, a właściwie od zdjęcia z próby, które w rodzinnym albumie znajduje Narratorka. Na fotografii widzi mamę Grażynę. Angelika Smyrgała w podwójnej roli przenosi nas w czasie. Sporo o tym wehikule mówi ciążowa poduszka, którą na naszych oczach zakłada. Przaśność kostiumu otwiera nawias prowizorki, w którym nieoczekiwanie mieszczą się także te najbardziej widowiskowe elementy, czyli multimedia. Zdaje się, że twórcy mrugają do publiczności: pomyślcie, co by było, gdybyśmy mieli lepszy sprzęt. Może i dobrze, że nie mieli, bo nic nie zasłania wyrazistych bohaterów, a to oni stanowią siłę przedstawienia. Rysowani grubą, komiksową kreską, ale przecież sympatyczni. Safandułowaty, jak z komedii Barei, dyrektor Waldemar Kandelabr (Aleksander Fiałek), silna i świadoma zarówno swojej kobiecości jak i kompetencji sekretarka Beata Kwaściszewska (Matylda Baczyńska), która słusznie zauważa, że to ona powinna kierować zakładem, sroga komunistka księgowa Zofia Szczucka (Ewa Sąsiadek), twardy jak styczniowy poranek były funkcjonariusz SB i aktualny kierowca dyrektora, co dorabia na taryfie, czyli Przemysław Moneta (Tomasz Wiśniewski). Wszyscy razem tworzą barwny katalog charakterów, przekrój lokalnej społeczności, która nie tylko stara się przeżyć w starciu z dzikim kapitalizmem, ale jeszcze ma siłę i nadzieję na poprawę losu, choćby na opuszczenie Tarnowa. Napięcie prowincja-centrum jest tu silne, ale służy także temu, żeby ową prowincję dowartościować, nad wyższościowym Krakówkiem z wyższością się uśmiechnąć.
Historię piszą zwycięzcy, czyli w tym wypadku beneficjenci transformacji. Azoty Fiction, choć opowiadają o skutecznym oporze wobec pustych haseł postępu i rozwoju, nie są wcale lewicowym protestem przeciwko neoliberalnym elitom i nie mają rewolucyjnych ambicji. Pokazują jednak, że pośród owych beneficjentów znajdą się i tacy, którzy zrozumieli, że świat różnymi operuje walutami i żywy pieniądz nie musi być najsilniejszą z nich. Tarnowianie, zwłaszcza ci w średnim wieku i starsi, mogą się z Azotów… cieszyć, mogą z dumą pomyśleć o lokalnej historii i o swoim w niej miejscu, bo to spektakl o nich, o pokoleniu, które pamięta lata dziewięćdziesiąte, a nie najntisy i które do uruchomienia sentymentu nie potrzebuje duchologii, podcastów i Instagrama. Nastoletnia Angelika, która czeka na mamę co poszła do kościoła, pomaga wejść w ten świat kolejnym generacjom, ale w tej historii są one w gościach. Cieszy mnie ten teatr dumnych mieszczan z mniejszego miasta, aczkolwiek nie wszyscy mieszkańcy dzisiejszego Tarnowa, tak jak nie wszyscy Polacy, mają w tym święcie równy udział. Poturbowani przez wczesny kapitalizm mierzyć się muszą z jego późną odmianą. Może za ćwierć wieku i o tym ktoś opowie, nawet jeśli dzisiejsze zmagania nie wyglądają tak spektakularnie i przypominają raczej wojnę hybrydową niż epicką bitwę.