EN

9.06.2023, 16:10 Wersja do druku

Autobiografia na wszelki wypadek

„Autobiografia na wszelki wypadek” Michała Buszewicza w reż. autora w Teatrze Łaźnia Nowa na XIII Festiwalu Boska Komedia w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na stronie Teatralna Kicia.

fot. Klaudyna Schubert / mat. teatru

Doskonale pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem „Autobiografię na wszelki wypadek”. Był to pandemiczny rok i cały festiwal Boska Komedia miał przebieg wyłącznie online; właśnie w onlajnie pierwszy raz ten spektakl wziął mnie z zaskoczenia i rozjechał. Zastanawiałem się, czy to była ‘wina’ tego, w jakim momencie życia się znajdowałem, czy realnie tak mocno mnie dotknął tekst Buszewicza. Miałem to szczęście, że jeszcze wielokrotnie potem miałem szansę przekonać się na żywo, że to była moc zawarta w tym tekście, w tych aktorach i w tym, co dzieje się na scenie.

Michał Buszewicz multiplikuje siebie na scenie w osobach trzech aktorów, którzy grają po części sprzątaczy wynajętych do ogarnięcia mieszkania po śmierci Michała Buszewicza w roku 2070, ale też odgrywają rolę samego Buszewicza i zapraszają nas na rozpędzony rollercoaster życia.

Na samym początku odrobinę obawiałem się, że to będzie spektakl bardzo na serio traktujący swoją autobiograficzność i mimo tego, że cenię twórczość reżysera to tak realnie, prywatnie zupełnie mnie nie interesuje jego życie (chyba, że mnie w końcu adoptuje to wtedy się zainteresuję – please call me Mister Michał). Ku mojemu rozanieleniu okazało się, że mamy tutaj snucie abstrakcyjnej opowieści o tym, co się stało i o tym, co się stać może oraz o tym, co stać się nie ma szans, ale może też warto o tym opowiedzieć. Buszewicz zaprasza nas do swoistego kotła emocji, których doświadczył jako dziecko, a które doprowadziły go do momentu, w jakim jest teraz; snuje coraz to dziwniejsze przypuszczenia na temat tego, jak te emocje mogą go prowadzić w przyszłości, do czego doprowadzą i jak wpłyną na przykład na jego relację z potencjalnym przyszłym synem, czy też na jakieś nieistniejące jeszcze związki. Fascynuje mnie takie snucie scenariuszy, bo sam nieraz zastanawiam się, gdzie będę za te piętnaście lat (mam nadzieję, że już w grobie i się w końcu wyśpię) albo jak bardzo jakieś nietraumatyczne wydarzenie z dzieciństwa odbije mi się czkawką na starość (mam nadzieję, że się nie odbije, bo będę już w grobie). Buszewicz dzięki takiej formie spektaklu w moim odczuciu zbliża się do widza na odległość policzka przy policzku, bardzo intymnie pokazuje nam tutaj, jak bardzo jest taki sam jak my. Co dodatkowo dla mnie ważne –w trakcie tych swoich dywagacji scenicznych częściowo dekonstruuje toksyczny obraz męskości, gdzie brak jest miejsca na emocje inne niż złość i wkurw. Co ciekawe, zestawia to z sytuacjami takimi jak śmierć matki, gdzie mamy przyzwolenie społeczne na łzy, ale i tak w takiej sytuacji nie jesteśmy w stanie ich z siebie wykrzesać, nawet nie dlatego, że nie możemy z powodów „obyczajowych”, ale dlatego, że jesteśmy bezradni i nie wiemy jak reagować w takiej sytuacji – jak umiera mama to przecież nie ma już nic.

Uwielbiam jednak „Autobiografię…” najbardziej za taką paniczną próbę poskładania całego swojego życia w jedną całość, żeby miało ono jakiś sens, żeby te wszystkie chwile i przypadkowe impresje dały się zszyć w jedną opowieść i Buszewicz robi to właśnie zawczasu ‘na wszelki wypadek’, żeby w chwili śmierci mieć już gotowy cały epos o wielkim życiu Michała; jednak nawet mając tyle czasu, cała ta opowieść nadal jest momentami zawstydzająca, niewystarczająca i bardzo zwyczajna. Jest to bardzo pocieszające, Buszewicz daje świadectwo temu, że wszyscy się z tym borykamy – z tym jak wykorzystać życie sensownie – i wszyscy ponosimy swoistą porażkę, ale to jest okej, bo wszyscy żyjemy na próbę i nie będzie wielkiej premiery naszej autobiografii, przynajmniej nie za naszego życia.

Bardziej personalnie kocham w spektaklu wątki niepogodzenia się ze śmiercią babci i niebranie udziału w jej pogrzebie, bo udział potwierdziłby jej śmierć; lepiej nie potwierdzać i myśleć, że ona nadal gdzieś żyje, tylko nie ma czasu się z nami widzieć. Sam od 10 lat nadal usiłuję przepracować stratę mojej babci. Dodatkowo, porywa mnie w tym spektaklu powracająca niczym mantra „ta pierdolona wiosna” i poczucie, że jeszcze nie jest na nią pora i nie zasługuje się na nią do końca, bo za mało się jeszcze wycierpiało (mimo, że już się dość wycierpiało i z człowieka się powoli ulewa, ale nadal jest to poczucie, że się w nas jeszcze trochę zmieści). „Autobiografia na wszelki wypadek” jest dla mnie totalnie opowieścią także o mnie; dotyka mnie personalnie i wiezie wagonikiem przez emocje, które znam i przeżywam na co dzień, ale też zawozi mnie w obszary, których jeszcze nie poznałem i budzi nowy lęk, jednocześnie jednak dając nadzieję, że przecież musi być lepiej w pewnym momencie. Michał Buszewicz zrobił swego rodzaju ekstrakt ze wszystkich strachów i nadziei i podał je skondensowane na scenie, przez co uderzają widza falą i im dłużej patrzy się na aktorów i wsłuchuje się w tekst, tym bardziej dajemy się wciągnąć nie czując tego, póki nie stoimy po szyję w wodzie i nie ma już ucieczki: trzeba zanurkować w siebie i spotkać się w cztery oczy ze swoją rozedrganą paniczną częścią, która też by tak chciała na wszelki wypadek przygotować sobie całe swoje życie, żeby uniknąć niespodzianek.

Co do samej realizacji przedstawienia, bo jak na razie mam wrażenie, że jakoś za mocno skupiłem się na samym tekście, a nawet bardziej: na tym, jaką energię ze sobą niesie, mamy do czynienia z naprawdę solidną przestrzenią – scenografia Roberta Mleczki jest mocno frapująca, nie dająca się jasno określić jako miejsce realne, bardziej jako plac budowy, na którym właśnie są składane części tej opowieści. Ta przestrzeń wygląda też poniekąd jak wyschnięty basen. Naprawdę ciekawa aranżacja przestrzeni, mocno nieoczywista.

Nie byłbym sobą gdybym nie wspomniał też o aktorach, którzy są przepysznymi rodzynkami w tym wspaniałym serniczku (sernik tylko z rodzynkami, przykro mi). Nieustająco przypominam, że Daniel Dobosz jest najpiękniejszy i nie przestanę chyba nigdy chwalić tego, jak tworzy swoje role, jak bardzo jest w tym delikatny i z jak ogromną czułością podchodzi do swoich postaci (pierwszy raz widziałem go w „Kowbojach” w Teatrze Osterwy i do dziś jego rola siedzi mi drzazgą w sercu). W niczym mu nie ustępuje Konrad Wosik, który wręcz hipnotyzuje i zmusza mnie swoim talentem do jeżdżenia do Opola, żeby się bardziej napatrzeć, ile tego talentu i energii się w nim mieści. Niemniej, największym zaskoczeniem był dla mnie Tomasz Cymerman, bo znałem go bardziej z tego, że jest dramaturgiem, a także ze spektakli, które reżyserował („Simona, gdzie jesteś?” – miss you baby gurl so much),ale hej, okazuje się, że jest aktorem tak samo doskonałym.

Ogólnie rzecz ujmując „Autobiografia na wszelki wypadek” jest doskonale skrojonym spektaklem, który skopie tak, że nie będzie się dało po nim pozbierać, ale też da całuska w czółko na dobranoc. I obieca że będzie dobrze i przypomni, że nie ma co się martwić na zapas. Świetny teatr, mówiący o czymś więcej, bardzo dobrze zagrany, ale przede wszystkim szczery i to chyba najważniejsze. Biegnijcie do Łaźni Nowej, kiedy tylko zdecydują się go pokazać kolejny raz, bo lepiej być gotowym na wszelki wypadek.

Źródło:

Teatralna Kicia
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia

Data publikacji oryginału:

07.06.2023