„Apollo z Bellac” Jeana Giraudoux w reż. Anny Wieczur w Teatrze Telewizji. Pisze Piotr Zaremba w tygodniku „Sieci”.
TVP postanowiła uczcić 70-lecie siebie samej powrotem na moment do starej konwencji Teatru Telewizji. W 1958 r. Adam Hanuszkiewicz wyreżyserował „Apolla z Bellac" Jeana Giraudoux. Było to przedstawienie nagrywane na żywo, jedno z pierwszych zachowanych. Zalicza się je do złotej setki Teatru Telewizji. Teraz wróciła do tej sztuki Anna Wieczur. Zrealizowała je w ten sam sposób. Aktorzy grali jednym ciągiem do siedmiu kamer, a myśmy oglądali w tym samym czasie. Jak w teatrze.
Tamto zdarzenie jest pamiętne i dla mnie, choć załapałem się na „Apolla" przy okazji powtórki. Wydało mi się popisem perfekcji. Trudno zapomnieć Kalinę Jędrusik (Agnieszka), Jacka Woszczerowicza (Dyrektor) i samego Hanuszkicwicza (Apollo z Bellac) bawiących się typowo francuskimi paradoksami i poetyckimi smaczkami. Zarazem sztuka przyciągała mnie i drażniła. Czy to pochwała pochlebstwa, hipokryzji? - pytałem sam siebie. A może ten sceniczny żart, to po prostu popis francuskiej sofistyki.
Onieśmielona wielkim światem, szukająca posady Agnieszka za radą tajemniczego pana z Bellac mówi wszystkim napotkanym w ponurym urzędzie facetom, że są piękni. Wprawiając ich w euforię, ale i torując sobie drogę. Czy to znaczy, że kadzenie facetom jest zadaniem kobiet? Na Facebooku spotkałem się z typową dla dzisiejszej gorączki opinią, że to sztuka seksistowska. A przecież można też spojrzeć odwrotnie. Może to drwina z próżności męskiej? Może to my nie umiemy się oprzeć najprostszej manipulacji?
A może to i o tym, że warto człowieka dźwigać do góry, bo wszyscy w istocie zasługujemy na bycie pięknymi? Tylko dlaczego ta zasada ma dotyczyć jednej płci? Jest jeszcze finał. Agnieszka osiąga iluzoryczny sukces, ale przecież nie szczęście. Ono być może wiązałoby się z postawieniem na prawdziwego pięknisia Apolla. Ale on, autor całej intrygi, jest skazany na zniknięcie. Czy to więc o tym, że prawdziwe szczęście niesione przez prawdziwe piękno jest nieosiągalne? Co jednak w zamian? Prozaiczny realizm?
Kiedy zasiadałem do wersji Anny Wieczur, byłem pewien, że ona to poda w sposób dla mnie najbardziej strawny. Uwielbiam jej inscenizacje, ona zawsze zmienia prozę w poezję i stawia na niejednoznaczność. Nie zawiodłem się i tym razem. Ta przypowiastka filozoficzna w jej wersji mnoży pytania i zmusza nas do zajrzenia w siebie. Że wciąż błaha? Nie aż tak, jak mi się zdawało kiedyś.
Przemysław Stippa jako Apollo w białym garniturze jest atrakcyjny, ale też inaczej niż Hanuszkiewicz dworuje sobie z własnej postaci niezwykle sugestywnie. Czyniąc wymowę jeszcze bardziej obrotową. To duża kreacja. Monika Pikuła jest inną Agnieszką niż zmysłowa nawet w swojej dziewczęcej wersji Kalina Jędrusik. Zwyczajną, wciąż zagubioną, uwalnianą w ten sposób od zarzutu obłudnej gry. Jarosław Gajewski, „ładniejszy" od Woszczerowicza, każe nam współczuć utwierdzanemu w poczuciu własnej brzydoty Dyrektorowi, ale dba, byśmy nie zapomnieli o ewentualnej, bardziej „antymęskiej" wymowie. No i drugi plan: Robert Majewski (Sekretarz Generalny), Sławomir Orzechowski (Woźny), Anna Sroka-Hryń (antypatyczna narzeczona Dyrektora). Dzięki nim groteska zmienia się nagle w liryzm i równie szybko zawraca ku ludzkiej śmieszności.
To spektakl starannie przyrządzony. Muzyka Ignacego Zalewskiego, jak on sam napisał, „rozpięta między Brelem, Debussym, Poulenkiem i Wagnerem", pointuje sceny i buduje klimat. Scenografia Katarzyny Adamczyk zamyka nas w przestrzeni posągowego urzędu, ale z prześwitami ku innej, przeczuwanej rzeczywistości. Warto się czasem zadumać i nad takimi fantazjami. Nawet jeśli są retro i bardzo francuskie.