„Anioły w Warszawie” Julii Holewińskiej w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
„Anioły w Warszawie” w Teatrze Dramatycznym to kawałek porządnego teatru. O przewidywalnej tematyce (świat gejów w późnym PRL-u), a jednak pozyskujący mnie nie ideologicznymi konstruktami, a zwyczajną ludzką empatią.
„Anioły w Warszawie” to pierwsza duża premiera stołecznego Teatru Dramatycznego pod nową dyrekcją, po epoce Moniki Strzępki, która dostawszy ten teatr w prezencie od władz Warszawy, skłóciła zespół i odeszła bez satysfakcji, owiana złą sławą mobberki.
Co więcej, to autorskie dzieło nowej ekipy. Tekst napisała nowa zastępczyni dyrektora do spraw programowych Julia Holewińska, a reżyserował nowy dyrektor naczelny Wojciech Faruga. Oboje objęli swoje funkcje z opóźnieniem, bo jesienią 2024 roku zdążyli jeszcze wystawić w Teatrze Narodowym „Fausta” Goethego. Tworzą tandem artystyczny od lat.
Ja mam do ich dorobku stosunek idealnie mieszany. Jedne inscenizacje mnie przekonywały, inne mniej. Sama Holewińska napisała 11 lat temu z reżyserem Kubą Kowalskim bardzo zgrabną sztukę „Dolce vita”. Przypomniana ostatnio w warszawskim Teatrze Współczesnym, uderza trafnością społecznych i psychologicznych obserwacji. Mówiąc cokolwiek żartobliwie, z lewicowej moralistki, autorka zdawała się zmieniać w życzliwą ludziom obserwatorkę świata.
AIDS i obraz epoki
Tu wybrała jednak temat typowy dla lewicowej formacji intelektualnej. W roku 1991 Tony Kuschner napisał „Anioły w Ameryce”. Miał to być obraz amerykańskich przemian obyczajowych pokazany z perspektywy nowojorskich gejów. Ważnym wątkiem było zderzenie tych przemian z fundamentalnym doświadczeniem tych ludzi – plagą AIDS.
W Polsce ten tekst został upamiętniony w roku 2007 między innymi pięciogodzinnym spektaklem Krzysztofa Warlikowskiego w Teatrze Rozmaitości. Był też serial amerykański z roku 2003, pełen sugestywnych ról aktorskich (chyba najlepiej pamięta się Ala Pacino jako Roya Cohna, dawnego współpracownika senatora McCarthy’ego, zarazem aktywnego homoseksualistę). To opowieść błyskotliwa, chętnie posługująca się wątkami magicznymi, surrealizmem i groteską. Powiedzmy jednak szczerze, jest to zarazem sztuka cokolwiek walcząca. O co? O przebudowę świadomości świata, w duchu wymarzonym przez seksualne mniejszości.
Tekst Julii Holewińskiej nie jest przeniesieniem tamtej historii w polskie realia. Jest całkiem odrębną opowieścią, która ma utrwalić doświadczenia polskich gejów w latach 80. poprzedniego stulecia. Przy czym pojęcie „gej” nie pada ani razu, bo wtedy tak na nich nie mówiono. Ma przypomnieć ich przeżycia, ale również przeżycia ludzi z ich otoczenia, którzy doświadczają psychozy związanej z fenomenem AIDS. W tym sensie jest to spektakl historyczny.
Skądinąd nie pierwsza opowieść na ten temat, by przypomnieć film Piotra Domalewskiego „Akcja Hiacynt” czy powieść Michała Witkowskiego „Lubiewo”, której ekranizacji podjął się Paweł Maślona. Trudno nie dostrzec w tym tendencji ideowej. Mamy sobie przypomnieć czasy, kiedy tej orientacji seksualnej nie akceptowano, a władze PRL-u w pewnym momencie zaczęły ją prześladować milicyjnymi akcjami. Z pewnością jest to pośredni argument za spełnianiem współczesnych prawnych i społecznych postulatów środowiska LGBT.
Z drugiej jednak strony…. Holewińskiej udało się w prawie całym spektaklu uniknąć tonu zbyt publicystycznego. To przede wszystkim ciekawy, wielobarwny zapis epoki. Prześwietlanej pod czyimś kątem, prawda. Ale prawie bez płomiennych apeli, czego progresywnemu teatrowi często nie udaje się uniknąć.
Skądinąd akcja zaczyna się w roku 1984, kończy w 1989. Ja pamiętam psychozę AIDS o kilka lat wcześniejszą. W liceum (uczęszczałem w latach 1978-1982) powtarzaliśmy sobie wydumane opowieści o człowieku biegającym po pasażu śródmiejskim w Warszawie i próbującym wstrzyknąć przypadkowym przechodniom zakażoną krew. Ta sama miejska legenda pojawia się i w tekście Holewińskiej. Powtarza ją oficerowi Służby Bezpieczeństwa prostytutka, zarazem jego informatorka. Zapewne jednak jako masowy problem medyczny to wybuchło kilka lat później.
Na wstępie jedna pretensja do Teatru Dramatycznego. Po raz pierwszy ważnej premierze nie towarzyszy dostępny dla widzów program teatralny. Byłaby to okazja do objaśnienia różnych kontekstów tekstu. Ale przede wszystkim do pozyskania obsady. Także na stronie teatru, a w związku z tym i w innych miejscach w necie, mamy tylko listę aktorów. Biedziłem się w kilku przypadkach nad przypisaniem ich do konkretnych ról. Nie zawsze umiem też po kilku dniach nazwać poszczególne postaci. Niektóre imiona wyparowały mi z pamięci.
A przecież spektakl zrobił na mnie spore wrażenie. Jako człowiek dobrze pamiętający lata 80., stwierdzam, że autorka dobrze oddała klimat lat 80.
Nie wszystko dotyczy tu skądinąd losu mniejszości seksualnej. Mamy rozterki niemłodej aktorki (Małgorzata Niemirska), która zdecydowała dać się obsadzić w roli ikony „Solidarności”, co jednak marginalizuje ją jako artystkę. I mamy lekarkę (Katarzyna Herman), która ma świadomość zagrożenia „epidemią” AIDS, a jednak nie umie zapobiec tragicznej pomyłce: jej ulubiony pacjent chory na hemofilię zostaje zakażony przy okazji transfuzji krwi. To obraz ówczesnej służby zdrowia.
Mamy też trochę poetyckich kawałków, choćby zapis delikatnego uczucia między lekarką i wspomnianym pacjentem (Paweł Tomaszewski). Skądinąd pierwowzorem aktorki jest zapewne Halina Mikołajska (właśnie obchodzimy 100-lecie jej urodzin), przez lata aktorka Dramatycznego. Z kolei w szamotaninie lekarki możemy się domyślać, choć zapewne nie w skali 1:1, problemów doktor Zofii Kuratowskiej, która jako jedna z pierwszych biła na alarm z powodu AIDS, a po roku 1989 została politykiem Unii Demokratycznej. Takich tropów, już mniej bezpośrednich jest tu zresztą więcej. Wydały mi się one podwójnie prawdziwie.
Raczej bez publicystyki
Mamy też konfrontację z peerelowską przemocą, którą symbolizuje esbek Rafał (Piotr Siwkiewicz). W naturalny sposób budzi to odruch współczucia wobec jego ofiar. Choć to współczucie dotyczy także i czegoś innego. Oto sławny reżyser (Marcin Bosak - tu ciężej wskazać na pierwowzór, choć można odkryć cząstkowe aluzje) jest zaangażowany w solidarnościowy, patriotyczny front oporu wobec władzy. Równocześnie zaś zdaje się być uzależniony od homoseksualnego seksu. Te dwie sprawy jawią się jemu samemu jako sprzeczność. Na tyle, że histerycznie odmawia uznania, że dopadła go straszna choroba, która dotyka określonych kategorii ludzi. Gdyby się do tego przyznał przed samym sobą, oddaliłby się od tradycyjnych solidarnościowych mas.
Zarazem muszę przyznać, że Holewińska nie idealizuje swoich homoseksualnych bohaterów. Mamy wyniosłą arogancję dwóch filmowców korzystających z przygodnego seksu z młodym chłopakiem Jackiem (Jan Sałasiński), który szuka kariery w filmie. I mamy nie tylko seksoholizm tego Jacka, ale jego gotowość do sprzedawania się.
Ciekawa jest opowieść o wzajemnej fascynacji dwóch bokserów (gościnnie występujący aktor z Bydgoszczy Damian Kwiatkowski oraz Konrad Szymański). Wydaje się cokolwiek fantastyczna, ludzie uprawiający ten twardy sport przecież kompletnie nie pasują do stereotypu homoseksualisty, i to jeszcze w tamtych czasach. Ale takie historie się zdarzały, wiem to. Zarazem jeden z nich, Fabian, donosi esbekowi wskazując mu kolejnych „nieczystych”. Czy robi to ze strachu? Nie wynika to jasno.
Faruga zrobił z tego wielowątkowego fresku potoczystą opowieść. Aktorzy nie grają tych postaci w 100 procentach realistycznie (w różnych momentach są równocześnie narratorami), a jednak pomimo różnych umowności na ogół przekonująco oddają ich cechy, dylematy, rozterki i lęki.
Być może dostajemy widowisko odrobinę zbyt długie (3 godziny, 40 minut). Może należało z czegoś zrezygnować, ścisnąć niektóre zbyt przegadane wątki. Kilka momentów mnie nie przekonało, choćby reakcja spokojnej, konserwatywnej żony boksera (Anna Szymańczyk), która z jednej strony brzydzi się mężem i jego skłonnościami, a z drugiej szybko zaczyna szukać szczęścia w objęciach… kobiety. To jednak chyba jeszcze nie były takie czasy, nie tacy ludzie.
W paru miejscach twórcy poszli na może zbyt łatwe etykietkowanie postaci, choćby poprzez potraktowanie postaci księdza Józefa (Łukasz Wójcik), prawda łagodnie, ale jednak obśmianego. Nie twierdzę nawet, że to postać nieprawdopodobna, ale wydało mi się to zbyt oczywiste, przewidywalne pod batutą progresywnych artystów.
Ale generalnie obejrzałem kawałek przyzwoitego teatru, który próbuje nam o czymś konkretnym i ważnym opowiedzieć. Może najbardziej obawiałem się finału, kiedy wszystkie postaci opowiadały o przejściu z PRL do III RP. Łatwo tam było dorzucić garść aktualizacyjnych deklaracji trącących publicystyką. Holewińska i Faruga nie zrobili tego jednak.
Aktorzy mocną stroną
No i nie ma tu jednej nieudanej czy puszczonej roli. Będziemy długo pamiętali najpierw sztywnego, a potem rozedrganego w rozpaczy Marcina Bosaka w roli reżysera, podobnie jak przeraźliwie zwyczajną a jednak charyzmatyczną Annę Szymańczyk w roli żony boksera.
Damian Kwiatkowski i Konrad Szymański to dwóch zagubionych ludzi – ich rozpaczliwe szamotaniny nie mogą pozostawić obojętnymi, nawet gdy Szymański gra równocześnie kogoś złamanego, godnego pogardy.
Robią wrażenie konfrontacje Katarzyny Herman w roli inteligentnej, szukającej wyjścia z różnych matni lekarki i Piotra Siwkiewicza jako topornego esbeka, jakby żywcem przeniesionego z tamtych czasów. Ta sama Herman prowadzi swoje poetyckie dialogi z Pawłem Tomaszewskim i wtedy przywodzą mnie oni, człowieka zdystansowanego wobec aksjologicznego punktu wyjścia tej sztuki, do wzruszenia.
Niezwykłym doświadczeniem jest zobaczenie Agnieszki Wosińskiej w roli matki Jacka. Ja aktorki po prostu nie poznałem. W jej wykonaniu zwyczajność ma postać karykaturalną, skądinąd dobrze podchwycony zostaje typ fizyczny i psychiczny takich peerelowskich prozaicznych paniuś. A przecież akurat ta postać dozna swoistej rehabilitacji.
Student Akademii Teatralnej Jan Sałasiński dobrze oddaje arogancję i cynizm Jacka, a potem jego przemianę, a Helena Urbańska trochę się bawi najbardziej fantastyczną postacią – narkomanki przebranej za syrenę. Anna Gajewska jest tu prostytutką – najpierw rodzajową, potem jednak tragiczną. Cechą tych wszystkich ról jest ich empatyczność. Oni naprawdę poprzez nie rozmawiają z widzami, ze mną, o człowieczej doli.
Na koniec zostawiłem sobie największe przeżycie. To kreacja Małgorzaty Niemirskiej, aktorki, która przyszła do Teatru Dramatycznego w roku 1970. Ona gra gwiazdę teatru Danutę, pełną rozterek i wahań. Gra trochę w manierze dawnej tragiczki, a przecież nieustannie tę konwencję podważa. Pani Małgorzata nadal jest piękną kobietą. I potrafi z perfekcją zrobić na scenie wszystko, łącznie z poruszającym śpiewaniem. To był dla mnie zaszczyt móc oglądać jej kolejną rolę.
Jak z tego co piszę wynika, akceptuję ten spektakl, a nawet piszę o nim z pewnym podziwem. Jest produktem pasji, wgryzania się w temat, umiejętności wniknięcia w przeszłość. I odwołuje się nie do ideologicznych konstruktów, a do zwyczajnej ludzkiej empatii. Czułem się chwilami zaproszony do empatycznej wspólnoty.
Zarazem nie mogę się powstrzymać przed pytaniem, co dalej. Czy równa pasja będzie towarzyszyć rozmowie na tej scenie na inne tematy, odkrywaniu innych fenomenów?
Teatr Dramatyczny jest wciąż teatrem pokiereszowanym. To charakterystyczne, ale ci którzy najmocniej opierali się poprzedniej dyrektorce albo odeszli, albo są w zespole, ale na razie nie widać ich na scenie. Czy Faruga sklei to zbiorowisko fajnych artystów na nowo?
I czy będzie pamiętał, że przedpoprzedni dyrektor Tadeusz Słobodzianek owszem dawał czasem wyraz swoim społecznym emocjom mając serce po lewej stronie. Ale też pamiętał o inteligentnej rozrywce, przyciągał szeroką publikę komediami czy musicalami, sięgał po klasykę. To zapewniło Dramatycznemu reputację „teatru dla ludzi”. Czy ją teraz odzyska?