Łapicki miał pecha, ponieważ urodził się w złych czasach. Aktor z warunkami i manierami dżentelmena świetnie prosperowałby przed wojną – pisze Michał Smolis w „Raptularzu E-teatru”.
1.
„Kiedy obchodziłem osiemdziesiąte urodziny, studenci przybili tablicę mojego imienia do pary drzwi w Akademii Teatralnej. Drzwi zawsze odgrywały ważną rolę w mojej pracy ze studentami; w sztukach, które reżyserowałem. Bo ja jestem aktorem od kanapy i od dwóch par drzwi: wychodzę z lewej, wchodzę z prawej. Jak w XIX-wiecznym teatrze gwiazd. Chciałbym, żeby ta para drzwi po mnie pozostała”[1] – deklarował Andrzej Łapicki. 11 listopada minęła setna rocznica jego urodzin. Nikt szczególnie jej nie celebrował. Krótka pamięć potomnych czy za mało zasług?
2.
A przecież był potęgą. Szczytowy okres jego kariery przypadł na ponury i bezbarwny PRL. Zapamiętano rozwagę, z jaką pełnił funkcję rektora warszawskiej PWST w stanie wojennym i interpelację poselską w sprawie Katynia, którą zgłosił jako poseł sejmu kontraktowego. Nie był wybitnym aktorem, chociaż niektórzy wymieniają jego nazwisko jednym tchem obok Gustawa Holoubka czy Tadeusza Łomnickiego. To piętrowe nieporozumienie. Panów łączył wykonywany zawód i relacje towarzyskie, różniła skala talentu i zawodowych możliwości. Łapicki miał najwięcej ograniczeń, o czym doskonale wiedział. Dlatego wymyślił siebie jako ironicznego, zdystansowanego amanta-inteligenta. Takiego, który się nigdy nie spocił na scenie, ponieważ wstydzi się obnażania uczuć. „Uformował swój sceniczny typ na podstawie jednego z nowoczesnych savoir-vivre’ów, zalecających szczerość, dyskrecję, pozory oschłości. Jego kochankowie zdają się wiedzieć o tym, że miłość jest przelotną zabawą, ale jednocześnie za każdym razem zanurzają się w nią jak gdyby głębiej niż tego pragnęli: sami się tego wstydzą. […] Ta gra pozorów przenosi się zresztą […] na cały ich stosunek do świata”[2].
3.
Wybór takiego wizerunku był formą buntu wobec rzeczywistości PRL-u. W kraju przemocą oddanym na długich czterdzieści pięć lat pod protektorat ZSRR, Łapicki nosił się jak człowiek Zachodu. Chodziło nie tylko o elegancki ubiór – gustowne marynarki czy szykowne spodnie, także o sposób bycia. Kolor przeciwko szarości, uśmiech w kontrze do wykrzywionej gęby, luz zamiast spięcia, zapach drogich perfum w miejsce potu. Innymi słowy: namiastka wolności.
Łapicki miał pecha, ponieważ urodził się w złych czasach. Aktor z warunkami i manierami dżentelmena świetnie prosperowałby przed wojną. Początki jego kariery przypadły na lata socrealizmu, a wtedy dyskwalifikował go już sam wygląd. Opowiadał z przekąsem, że mógł grywać jedynie amerykańskich szpiegów. Istotnie, w ówczesnym filmie królowali amanci plebejscy w typie Józefa Nowaka czy Tadeusza Szmidta, obsadzani w rolach przodowników pracy. Łapicki potrafił lekko, błyskotliwie prowadzić dialog w komedii salonowej, dobrze skrojonych angielskich sztukach, francuskim bulwarze czy fredrowskiej klasyce. Reprezentował pogardliwie traktowane emploi „lekkiego amanta”. Nie nadawał się do wielkiego repertuaru, którym przechodzi się do historii teatru.
4.
„Prawdopodobnie zostałem aktorem przez pomyłkę. Miara mojego talentu była taka, a nie inna. Wcześnie zrozumiałem, że pewnych ról po prostu nie zagram. Pogodziłem się, że nigdy nie będę królem Learem, Makbetem czy Kordianem”[3] – przyznawał. Nie zagrał też ani Hamleta, ani Romea. Po stronie aktywów zapisał, na przykład, tekst współczesny, monodram Sposób bycia według Kazimierza Brandysa, wystawiony w STS-ie przez Jerzego Markuszewskiego. Rola życiowego nieudacznika, zagrana przez „kogoś z miną człowieka, któremu wszystko wychodzi”, uwiarygodniona charakteryzacją (zarost, szare, złachane ubranie) przyniosła sukces; Jan Rybkowski nakręcił potem film na podstawie tego tekstu.
Za wybitne osiągnięcie powszechnie uznano Arnolfa w Molierowskiej Szkole żon, wystawionej przez Jana Kulczyńskiego w Teatrze Narodowym (1979). Łapicki wyobraził sobie bohatera jako amanta w karykaturze. „Grałem Arnolfa bez charakteryzacji, a byłem jeszcze wtedy w sile wieku. Tragedia Arnolfa polega na tym, że Anusia go nie chce, bo woli młodszego. Wcale nie dlatego, że Arnolf jest gruby, obrzydliwy i się ślini...”[4] – tłumaczył.
Prywatnie świetnie rozumiał swojego bohatera.
5.
„Kino polskie nie wiedziało nigdy, co robić z aktorami wyjątkowo przystojnymi, obdarzonymi niebezpiecznym wdziękiem amanta i tajemniczą siłą uwodziciela. Pewnie dlatego, że nigdy nie było naprawdę erotyczne […] Aktorzy, dla których gdzie indziej pisano by scenariusze, tworzono role i których obsypywano by forsą, byle tylko zechcieli pojawić się na ekranie i spojrzeć stamtąd na kobiety zebrane na widowni, u nas grali w filmach sporadycznie, tracąc bezcenny czas na bohaterów, dla których ich zmysłowy urok nie miał żadnego znaczenia, na epizody i po prostu pauzowanie. Po dziesięciu latach byli już starzy i niegroźni, spacyfikowani, mogli grać inżynierów z awansu, ofiarnych partyzantów i sfrustrowanych inteligentów”[5].
Również na Łapickiego kino polskie długo nie miało pomysłu. W przeciwieństwie do Tadeusza Janczara czy – przede wszystkim – Zbyszka Cybulskiego, którzy także jako amanci stali się ikonicznymi postaciami polskiej szkoły filmowej. Mimo że od drugiej połowy lat sześćdziesiątych zaczął dostawać ważniejsze zadania w obrazach Tadeusza Konwickiego (Salto, Jak daleko stąd, jak blisko) i Andrzeja Wajdy (Wszystko na sprzedaż, Wesele), Janusza Majewskiego (Zazdrość i medycyna) trudno jego przypadek rozpatrywać jako przykład oszałamiającej kariery filmowej. Żartował z wrodzoną autoironią, że jest „Mastroiannim Rybkowskiego”, a Jan Rybkowski – jego Fellinim.
6.
Marcello Mastroianni – rówieśnik Andrzeja Łapickiego – wizerunek amanta, wypracowany przez pierwsze lata kariery w drugorzędnych włoskich filmach, zakwestionował jako dojrzały aktor. Grani przez niego bohaterowie młodości promieniowali urodą i wdziękiem, uwodzili kobiety, a u mężczyzn wywoływali zazdrość i wpędzali w kompleksy. Fellini w Słodkim życiu i Osiem i pół pokazał twarz zgorzkniałego „mężczyzny po przejściach”. Mastroianni z pełną świadomością demolował wizerunek amanta w kolejnych filmach: w Pięknym Antoniu Mauro Bologniniego zagrał impotenta, a w Nocy w Varennes Ettorego Scoli – Casanovę, żałosnego libertyna, upudrowanego, tęgiego, zepsutego do szpiku kości.
7.
Andrzej Łapicki, po trzynastoletniej przerwie w pracy w teatrze i blisko dwadzieścia lat po upadku PRL-u, powrócił triumfalnie na scenę rolą w Iwanowie Antona Czechowa w Teatrze Narodowym; Hrabia Szabelski omalże bierze ślub z Babakiną, graną przez Annę Seniuk. „Szabelski, cierpki, cyniczny, nienagannie ułożony, niegdyś zapewne groźny lew salonów, dziś – czarujący wdziękiem wprawnego causeura, to bliski krewny tych wszystkich lekkoduchów i birbantów, którzy za grzeszki życia ponad stan pokutowali na łaskawym garnuszku u bogatych protektorów. Kochał się w nich dawny teatr”[6]. I właśnie jako jego emblemat, gwiazda minionego czasu i wieczny amant, został wykorzystany przez reżyserującego Jana Englerta. Rola hrabiego Szabelskiego okazała się pożegnaniem Andrzeja Łapickiego ze sceną.
Przypisy:
1. Bo ja jestem aktorem od kanapy i dwóch par drzwi… [z Andrzejem Łapickim rozmawia Michał Smolis], „Dziennik” („Kultura”) 2008 nr 80.
2. Edward Csató, Polski teatr współczesny pierwszej połowy XX wieku, Warszawa 1967.
3. Bo ja jestem aktorem..., dz. cyt.
4. Podoba mi się teraz wszystko [z Andrzejem Łapickim rozmawia Michał Smolis], „Teatr” 2008 nr 12.
5. Grażyna Stachówna, Zbigniew Cybulski – amant, „Dialog” 1995 nr 12.
6. Jolanta Kowalska, Dobrego zdrowia Lebiediewom, „Teatr” 2009 nr 1.