„Łatwe rzeczy” Anny Karasińskiej w reżyserii autorki w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie. Pisze Andrzej Lis, członek Komisji Artystycznej 28. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Wyszły z mroku. Na ciemnej scenie układał się słaby strumień światła przedostający się z zewnątrz. Jakby kobiety, które tam weszły, nie zgasiły lampy na korytarzu albo w garderobie, a teraz niepewnym krokiem próbowały przejść przez mrok ciemnej sceny. Jakby nigdy na niej nie były. Pierwsza była odważniejsza, bardziej zdeterminowana, zdolna oswoić niejasną przestrzeni. Za nią weszła ta druga, mniej pewna, chowająca się za pierwszą, jakby szła za przewodniczką. Nienajwiększą przestrzeń Sceny Margines pokonywały tak długo, jakby szły po scenie Teatru Wielkiego. Obok nich przesuwał się ich głos. Ale nie dialog. Raczej kwestie wypowiadane nieomal równolegle. Jakby głos z offu nakładał się na żywe wypowiedzi. I kiedy już po najbardziej niepewnym wejściu na scenę znalazły swoje miejsca i zaczęły mówić, każda swoją kwestię, wówczas okazało się, że miały w tym przedstawieniu zagrać dwie aktorki olsztyńskiego Teatru Jaracza: Irenę Telesz-Burczyk i Milenę Gauer. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że zarówno bohaterka Irena, jak i druga bohaterka Milena nie musiały nikogo grać, bo sporo o sobie wiedziały będąc prawdziwymi, a jednocześnie fikcyjnymi postaciami tego przedstawienia. Ale czy naprawdę da się stworzyć autoportret „podwójny”, który mógłby być wykorzystany przez inne aktorki w innym teatrze?
Pierwsza z nich powie: „Dzień dobry. Siedzę tu ja, Irena Telesz, tym razem nie żadna postać, tylko ja. (…) Tak zostałam namówiona, żeby pobyć na scenie. / Tak odsłonić siebie. (…) Reżyserka mnie przekonywała, że to wystarczy. / Po prostu moja obecność. Moje ciało. / Że jestem tu, bo tu jest moje ciało”.
Druga – Milena Gauer: „Jeśli o mnie chodzi to podobno / tak mi mówiono / w mojej pracy zawodowej / że jestem niewyrazista / Że taką mam cechę, że mnie nie widać. / To chyba miało zależeć od braku urody ale nie dopytywałam / Teraz się właśnie tego obawiam. / Że mnie nie widać”.
Irena, podsumowując swój dotychczasowy dorobek, mówi o Telesz-Burczyk: „Że to jest podsumowanie perypetii tego ciała, które grało te różne role, różne kobiety”. „A te 150 kobiet które ja zagrałam, jak one by tu wszystkie teraz były… / Można powiedzieć że zaakceptowałam je, przyjęłam je do serca mimo wielu wad. / One są jakby moimi dziećmi / Dostały trochę mojego życia i ciała / Ja je wszystkie zobaczyłam”. Wspominając swoje role, wraca do traumatycznego wspomnienia: „Ja byłam w ogóle pierwszą kobietą w teatrze polskim, która zrobiła pełny striptiz. / W Polsce, to było w Grudziądzu. W Kartotece Różewicza”.
I w tym miejscu, czyli w Grudziądzu, w którym nie ma już Teatru Ziemi Pomorskiej, bo jako jeden z nielicznych nie przeżył reformy teatralnej w naszym kraju po 1989 roku, na początku lat siedemdziesiątych miałem przyjemność pierwszy raz zobaczyć na scenie Irenę Telesz. Ale nie we wspomnianej wcześniej Kartotece (nie ma nawet wzmianki o tej roli w wykazie ról aktorki w Encyklopedii Teatru Polskiego), a w innym Różewiczu, w Wyszedł z domu, a także w Mizantropie i Operze za trzy grosze. Towarzyszyłem wtedy Zofii Wierchowicz, która przygotowywała się do swojego debiutu reżyserskiego właśnie na deskach teatru w Grudziądzu. Oglądała aktorów, kompletowała obsadę, dobierała współpracowników. Młody, bardzo ambitny dyrektor Krzysztof Rościszewski, zaproponował aby asystentką reżyserki podczas realizowania Tymona Ateńczyka była właśnie Irena Telesz. I była to jedna z najważniejszych decyzji. Bowiem Irena Telesz okazała się nie tylko bardzo we wszystkim pomocna, ale przede wszystkim bardzo życzliwa, ciepła, energiczna, potrafiąca załatwić dosłownie wszystko. Całymi dniami przebywała w teatrze, ale mając zadziwiająco więcej czasu od innych, często wpadała także do domu, gdzie jej chłopaki: mąż Stefan – świetny aktor, i synowie Piotr i Paweł, zawsze na nią czekali. Po latach w jednym z wywiadów mówiła: „Zawsze szybko chodziłam, ciągle mi szkoda czasu, całe życie mam poczucie niedosytu, że czegoś nie zdążę, że robię za mało”. Wszędzie jej było pełno w najlepszym tego słowa znaczeniu. W rozmaitych organizacjach, w stowarzyszeniach, w radach samorządowych różnego szczebla, do których chętnie dawała się wybierać. W działalności publicznej i opozycyjnej, za którą ją nawet na kilka lat zwolniono z olsztyńskiego teatru w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. I pełno jej było na scenie teatrów Grudziądza, Olsztyna, Elbląga – filialnej scenie olsztyńskiego teatru, i wielu innych większych i mniejszych scenach na Warmii i Mazurach, do których wtedy docierał teatr nazywany trochę dziewiętnastowiecznie: objazdowym. Grała wiele ról drugoplanowych, epizodycznych, także głównych.
Irena Telesz jako aktorka zawsze była bardzo wyrazista, z temperamentem, wewnętrzną energią, ciepłem, życzliwością. Najpierw dla swoich postaci, a pośrednio poprzez nie i dla swoich widzów. „Zwykle kiedy patrzę na widownię podczas spektaklu / to tak sobie w duchu myślę, żeby wytrzymali. / Że ja bardzo szybko wszystko powiem, a potem zaraz zejdę. / Żebym ich nie zanudziła. / Czuję że muszę zasłużyć żeby na mnie patrzyli”. Pamiętam ją też z nowszych ról, choćby takich jak dominująca na scenie Burdelmama w Barze Babilon Radosława Paczochy, czy refleksyjna, skupiona, wyciszona Matka bohatera w spektaklu Rzeczy, których nie wyrzuciłem Marcina Wichy. Jak o sobie mówi: „mam 16 lat plus 64 lata doświadczenia. Dopiero jak spojrzę w lustro to sobie przypominam o swoim wieku, albo jak mam problem, żeby wysiąść z samochodu na śliską powierzchnię”.
O ile autoportret Ireny Telesz-Burczyk w Łatwych rzeczach utkany jest przez nią samą z namysłu, zadumy, pauzy; ze słów, z których więcej się można domyśleć, niż wysłuchać, przypominając po trosze refleksyjny, impresjonistyczny portret kobiety, jednocześnie przejrzystej i tajemniczej, o tyle autoportret Mileny Gauer przypomina bardziej portret ekspresjonistyczny – by pozostać przy porównaniach malarskich. „Do mnie w ogóle / Podobno nie pasują żadne role / Nie pasuję ani do roli amantki ani heroiny. / Nie ma dla mnie postaci w teatrze / Wynika z tego że takich osób jak ja, nie ma”. Chowa się w sobie, zwija się w kłębek na scenie, objada się tortem, zdjąwszy przed tym wszystkie ubrania, zamyka oczy jak niektóre bohaterki portretów Amadeo Modiglianiego. „Czasem sobie marzę / że pewnego dnia znowu będę dzieckiem / i nałożę sobie u cioci na imieninach / tyle ile Mi się tylko będzie chciało/tu chleb tu wędlina tu ser tu dżem / Tort śmietankowy”. Milena Gauer jest w tym portrecie podwójnym przeciwieństwem Ireny Telesz. Też może trochę dlatego, że autoportrety pochodzą z różnych czasów, z różnych doświadczeń samego teatru.
Irena Telesz objawia się w milczeniu, jakby już wcześniej wszystko powiedziała. Wystarczy, że jest. Milena Gauer chce być najbardziej widoczna jak się da, jest całkiem nago. Ale to niewiele zmienia. Bo jeśli chowa się sama w siebie, to nawet naga staje się niewidzialna na scenie. Tak działa magia aktorstwa.
I właśnie za tę nieoczywistość podziwiamy obie aktorki.
Andrzej Lis
Anna Karasińska ŁATWE RZECZY. Reżyseria: Anna Karasińska. Prapremiera w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie na Scenie Margines 4 grudnia 2021 roku.