EN

11.03.2025, 12:11 Wersja do druku

„Aida” Verdiego w Poznaniu. Dwa wybitne muzycznie spektakle w Teatrze pod Pegazem

„Aida” Verdiego w reż. Marka Weiss-Grzesińskiego w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Piotr Nędzyński na portalu orfeo.com.pl.

fot. Maciej Zakrzewski

W trakcie tych dwóch wieczorów centrum operowe Europy było w Poznaniu. Najwyższy poziom artystyczny zapewnili nie tylko świetni soliści: Iwona Sobotka, Yuliia Alieksieyeva (Aida), Monika Ledzion-Porczyńska i Gosha Kowalinska (Amneris), Dominik Sutowicz i Max Rota (Radames), jak również chór i orkiestra) oraz dyrygent Marco Guidarini.

Teatr „Pod Pegazem” to popularna w Poznaniu potoczna nazwa Teatru Wielkiego im. Stanisława Moniuszki, przyjęta z uwagi na wieńczącą szczyt gmachu potężną rzeźbę skrzydlatego rumaka. Pierwszy raz widziałem w nim „Aidę” gdy miałem 8 lat, a więc prawie 70 lat temu i do dziś pamiętam mój dziecięcy zachwyt (Antonina Kawecka, Wacław Domieniecki, Felicja Kurowiak, Stefan Budny).

„Aidę” uważam za najpiękniejszą z oper, wręcz operę doskonałą. W moim sercu rywalizuje tylko z „Don Carlosem”, którego podziwiam za głębię i bogactwo emocji. Jak Państwo zauważyli, to dzieła tego samego kompozytora: Giuseppe Verdiego. Ale też Verdi, moim zdaniem, jest dla gatunku sztuki zwanego operą tym, kim Szekspir dla teatru.

Wysłuchuję w domu codziennie przynajmniej jednej opery w całości z płyt CD (DVD nie lubię, bo współczesne inscenizacje przeważnie mnie denerwują albo rozpraszają). „Aida” należy do tych, do których wracam najczęściej. Lubię słuchać dzień po dniu kilku nagrań tego samego dzieła, aby na nowo porównywać interpretacje.

Dlatego z przyjemnością udałem się w sobotę 22-go i w niedzielę 23-go lutego 2025 roku do poznańskiego Teatru Wielkiego na wznowienie starej, liczącej dobre ćwierć wieku, inscenizacji „Aidy”. Zawsze mnie ona bawiła, bo twórcy scenicznych obrazów pokazali bohaterów tak ubranych i ucharakteryzowanych, że przypominają rozmaite owady: jakieś fantazyjne chrabąszcze, żuczki, chrząszcze, biedronki, tłustego pająka (Faraon), skorpiona z potrójnym żądłem (Amonasro) i czarno-czerwono-złocistą mrówkę (tytułowa bohaterka). Rozśmiesza do łez Amneris w pierwszej scenie z Radamesem, gdy przymilając się do upragnionego kochanka głaszcze go pieszczotliwie po jednym z kilku wystających na boki długich rogowatych kolców.

Ale interesowali mnie oczywiście śpiewacy. Przede wszystkim Iwona Sobotka (chyba po raz pierwszy śpiewająca partię Aidy) po świeżym olśniewającym sukcesie we Włoszech w partii Desdemony, gdzie któryś z krytyków nazwał ją nawet „nową Renatą Tebaldi”. Nie! Tebaldi (podobnie jak Callas) była tylko jedna i drugiej nie będzie, bo timbre jej „anielskiego głosu” – ideał włoskiego brzmienia – jest niepowtarzalny. Ale Sobotka jest też jedyna i niepowtarzalna, tylko zupełnie inna, chociaż w tej samej klasie światowych supergwiazd. Podobny wolumen i możliwości sopranu lirico-spinto, ale inna emisja, bardziej zachodnio-słowiańska (polska, chorwacka, czeska), w typie Teresy Żylis-Gary, Zinki Milanov i Emmy Destinn. Głos krągły, ciepły, miękki (po włosku: morbido), barwy kości słoniowej. Mistrzowskie kształtowanie frazy pod względem modulowania dynamiki dźwięku, nieskazitelne legato, soczyste piana i pianissima, blask we frazach forte i fortissimo pozwalający z łatwością dominować nad pozostałymi solistami i chórem w scenach zbiorowych! Zaśpiewanie piekielnie trudnego trzykreślnego „c” w arii nad Nilem w zgodzie z zapisem Verdiego „ppp” było najwyraźniej poza zasięgiem Sobotki, ale to potrafiła zrobić tak naprawdę tylko Montserrat Caballé i tylko w studyjnym nagraniu płytowym (EMI 1974), bo w zarejestrowanym na żywo dwa lata później spektaklu w La Scali już nie. Było za to trzykreślne „c” forte wykonane solidnie i z dość długą fermatą. Renata Tebaldi w obu nagraniach płytowych (DECCA 1952 i 1959) też śpiewa to „c” forte, w dodatku krócej niż Sobotka trzymając dźwięk. U Sobotki zatem stanowił on potrzebną kulminację frazy, czego zabrakło u Tebaldi, bo wysokie „c” było jej przysłowiową piętą Achillesową.

fot. Maciej Zakrzewski

Słyszana dzień wcześniej młoda Ukrainka Yuliia Alieksieyeva (debiut w partii Aidy) ma zupełnie odmienny timbre głosu: metaliczny, z szybkim wibratem. Ale nie ostrym, więc raczej miłym dla ucha. Emisja charakterystyczna dla sopranów wschodnio-słowiańskich. I ona pokazała zdumiewającą skalę dynamiki brzmienia płynnie modulowanego. Piana nie były tak urzekająco aksamitne jak u Sobotki, raczej nawet nieco szorstkie, ale w miarę wzmagania siły dźwięku głos nabierał soczystości aż w forte i fortissimo wręcz wypełniał salę srebrzystym blaskiem tak, że wydawało się, iż nawet żyrandole drżą odpowiadając echem. W arii „Qui Radames verra!..O cieli azzurri…” wysokie „c”, tak jak Sobotka i większość sopranów, wykonała forte.

Partnerował jej jako Radames brazylijski tenor Max Jota obdarzony głosem dość ciemnym, pełnym mocy i zarazem zdumiewająco jedwabistym. Śpiewał wspaniale cieniując frazy i nigdy nie tracąc kontroli. Aż dziwne, że w zakończeniu arii „Celeste Aida” nie pokusił się przy takich możliwościach o przewidziane przez Verdiego w partyturze wysokie „b” morendo. Ale to zrobili tylko (w nagraniach płytowych) Franco Corelli (EMI 1967) i Jonas Kaufmann (Warner 2014).

Dzień później Iwonie Sobotce towarzyszył Dominik Sutowicz. Jego tenor brzmi solidnie, ma niezwykły metaliczny blask i rzadko spotykaną siłę. Ale frazowaniu brak płynności. Najczęściej operował w granicach forte i fortissimo, czasem tylko znienacka gwałtownie „przestawiając bieg” na zaskakujące soczystością piana. Tak było w zakończeniu arii Radamesa.

fot. Maciej Zakrzewski

Monika Ledzion-Porczyńska jako Amneris (22 lutego 2025 roku) pokazała wspaniały dramatyczny mezzosopran o wyjątkowym bogactwie brzmienia, operując nim z prawdziwie królewską maestrią i wybitnym temperamentem. Trochę przypominała mi Fedorę Barbieri z pierwszej płytowej „Aidy” w mojej kolekcji (z Marią Callas i Richardem Tuckerem), otrzymanej w prezencie na maturę w roku…1965.

Młoda Gosha Kovalinska (23 lutego) ma głos o nieco odmiennej, ale równie pięknej barwie, delikatniejszy, bardziej liryczny. Śpiewała z podobnym zaangażowaniem. Pomimo mniejszego wolumenu jej mezzosopran sprostał zadaniu, będącemu jednak chyba na razie na granicy możliwości kondycyjnych śpiewaczki. To trochę jak z Agnes Baltsą w nagraniu pod dyrekcją Herberta von Karajana (EMI 1979).

Jeszcze Amonasro. Stanislav Kuflyuk potwierdził swoją światową klasę dramatycznego verdiowskiego barytona. Piękna, bogata barwa i mistrzostwo techniki wokalnej oraz interpretacji (23 lutego)!

Zaskakujące, że młody Mateusz Michałowski, którego słyszałem dzień wcześniej, prawie mu dorównywał. Mniejsza swoboda i ekspresja w śpiewie, ale pewne brzmienie soczystego głosu o urzekająco ciepłym i wyrównanym brzmieniu w całej skali.

W obu przedstawieniach znakomicie spisali się pozostali soliści: Rafał Korpik (Ramfis), Damian Konieczek (Faraon), Barbara Gutaj-Monowid (Kapłanka) i Piotr Kalina (Posłaniec).Max Rota (Radames), Yuliia Alieksieyeva (Aida) i Monika Ledzion-Porczyńska (Amneris).

Ale najwyższy poziom artystyczny zapewnili nie tylko świetni soliści (jak również chór i orkiestra). Sprawił to w równym stopniu rewelacyjny dyrygent Marco Guidarini, prawdziwy „maestro Italiano” kochający śpiewaków, spadkobierca Tullio Serafina i swoich bezpośrednich mistrzów, u których się kształcił: Carla Marii Giuliniego i Claudia Abbada.

Powiem bez przesady: w trakcie tych dwóch wieczorów centrum operowe Europy było w Poznaniu. Bo słuchając cudownej muzyki Verdiego myślałem cały czas (jak na Festiwalach w Salzburgu od 40-tu lat): w tych chwilach nie chcę być nigdzie indziej, tylko właśnie tutaj, bo tu i teraz czuję się szczęśliwy.

Tytuł oryginalny

„Aida” Verdiego w Poznaniu. Dwa wybitne muzycznie przedstawienia w Teatrze pod Pegazem

Źródło:

orfeo.com.pl
Link do źródła

Autor:

Piotr Nędzyński

Data publikacji oryginału:

06.03.2025