„Księga Buddy – Egon Bondy” w reż. Edwarda Gramonta i Szymona Patrzykąta w Teatrze Terminus A Quo w Nowej Soli. Pisze Mirosława Szott.
„Nagrody nie będzie / Ale buntować się buntować buntować” – słyszę w głowie jeszcze po paru dniach od spektaklu Księga Buddy na podstawie wierszy Egona Bondy’ego, legendarnego twórcy zafascynowanego dekadentyzmem, czarnym romantyzmem i surrealizmem. Wyzbycie się konsumpcjonizmu i minimalizm – te hasła są wyraźnie obecne w wierszach czeskiego poety. Ich ciekawa i odkrywcza kompilacja została zaprezentowana podczas nowosolskiej premiery monodramu w reżyserii Edwarda Gramonta, Szymona Patrzykąta i w wykonaniu ostatniego z nich. Teksty napisane w większości w latach 70. XX wieku zadziwiają aktualnością. Ich rozgoryczenie nie minęło, a nawet w kontekście rozognienia konfliktu na Bliskim Wschodzie wydaje się spotęgowane. Ten spektakl to dekonstrukcja tamtego gestu protestu, który skazany był i jest na niesłyszenie. A przecież – jak czytamy w wierszu Bondy’ego – „Budda podkreślał jako warunek konieczny / to że mówimy do tych którzy słuchają”.
Głównym rekwizytem jest tu beczka – masywna, ciężka. Umiejscowiona w samym centrum sceny przywodzi na myśl Diogenesa z Synopy, jednego z najbardziej znanych cyników, który głosił ideę niezależności i wolności wewnętrznej. Podmiot tej opowieści jest absolutnie samotny. Ale nie jest jedynym narratorem. Dzieli tę funkcję z beczką (oczywiście!), która tylko pozornie nie ma głosu. Odpowiada przecież poprzez skrzypienia, zapachy oraz stłumionym głosem bohatera, kiedy ten woła do jej środka, tak jakby chciał krzyknąć każdemu widzowi do jego wnętrzności (zwłaszcza do jelit, żołądka, układu rozrodczego). Widać flow, słychać dowcip. Ale w beczce jest też miejsce na temat wojny, sensu istnienia, roli poety, a ta wydaje się kluczowa, bo:
[...]
Do was
którzy jesteście poetami
należy rozrachunek z ludzkością
[...]
Poeta to ktoś, kto został wtajemniczony. Z drugiej strony artysta jest pokazany jako błazen, który skrywa w sobie poczucie wyższości. Podczas spektaklu ciągle balansujemy między tymi dwiema wizjami – aktor sprawdza naszą gotowość do zmiany perspektywy. A w warstwie przedstawiania – ubiera się i rozbiera, szamoce na podłodze i góruje nad widzami, stojąc na krawędzi beczki. Nie czujemy się bezpiecznie w tym obłąkanym towarzystwie, bo świat nie jest wygodny.
Beczka pełni rolę metaforycznego śmietnika, do którego bohater wrzuca zarówno maszynę do pisania, swoje ubranie jak i jedzenie, którym najpierw częstuje publiczność (działa w ten sposób na ich ciała – wysoko przetworzonymi produktami!). Co ciekawe, książka z wierszami Bondy’ego została dostrzeżona i wydobyta przy ulicznym antykwariacie, kupiona za 10 zł. Śmietnik historii, na którym wylądowała, to głębsza prawda o współczesności. I o otwarciu na przypadkowość. Tadeusz Różewicz pisał: „poeta śmietników / jest bliższy prawdy / niż poeta chmur”. Ciężar estetyki także w tym spektaklu jest przesunięty ku etyce i prawdzie. Widzimy stan kryzysu, ale antyczne katharsis nie jest dostępne. To gniewny tekst, radykalny, niepokojący („Takie jest malutkie To nasze życie / Trzęsie się jak galareta Kiedy je tylko szturchnę palcem / A wszystko co się go trzyma jak gówno podeszwy / Trzęsie się wraz z nim”). Gramont i Patrzykąt namawiają odbiorców do krytycznego przemyślenia wielu z tych tez.
Tyle tu jeszcze zostało do powiedzenia. Z pewnością nie zamierzam streszczać przebiegu fabuły – sjużetu – bo „jest różnica między streszczeniem Iliady a Iliadą” – jak głosi parokrotnie powtarzany fragment wiersza Bondy’ego. Dla tej różnicy – słyszymy dalej – poeta „dobrowolnie zrobi z siebie pajaca / stanie się ekshibicjonistą onanistą / czy po prostu potencjalnym więźniem”. Patrzykąt wypowiada te słowa z dużym wewnętrznym poruszeniem.
W przypadku streszczania materii, jaką są wiersze, możliwość popełnienia błędu parafrazy byłaby nieunikniona. To sprawa kluczowa dla bohatera, bo pokazująca bezpośredniość i pośredniość doświadczania sztuki oraz życia, które są tu sobie przeciwstawione:
[...]
i ta nasza ludzkość będzie sądzona
i z wyjątkiem sztuki
będzie rozliczona łagodnie
Wy którzy jesteście poetami
ponosicie odpowiedzialność za wszystko co ludzkości dotyczy
Wy niesiecie odkupienie za obozy koncentracyjne
[…]
Spektakl kończy się podpaleniem zapisanych słów. To akt zniszczenia formy, która jest simul et semel treścią. Nie tylko wiersza w wierszu, ale też spektaklu. Monodram rozpada się koncertowo, a iluzja zostaje podważona na oczach widza. Zostajemy z beczką pełną rekwizytów, na szczęście bez pomocy sztucznej inteligencji. Zastanawiam się, czytając pojedyncze wiersze Bondy’ego, na ile mogłyby one dziś kogoś zadziwić (to underground z lat 70.), gdyby nie ich zestawienie, które uruchomiło dodatkowe sensy. W końcu stawką czytania nie jest (jak twierdził Gadamer) odsłanianie poetyckiego uobecniania sensu w słowach, ale testowanie właściwości tekstu. A co z Księgą o Buddzie, tytułowym zadaniem? W tym miejscu warto dodać, że to właśnie Bondy tłumaczył Czechom buddyzm i znany jest jako autor monografii The Buddha.
Premiera została zaprezentowana (wśród innych spektakli: W ogrodzie Edenu; Anna Livia Gotha potwór; Adiafora; Solo głupiego pastucha; Ja, Ediczka; Nigdy, mój ty maczku; Rzeka słów) w ramach weekendu teatralnego Kaliber 49 – z okazji 49. rocznicy pierwszej premiery Teatru Terminus A Quo, który nieprzerwanie działa od 1976 roku w Nowej Soli. To jednocześnie 3999 występ w tym Teatrze.