„Skóra po dziadku” Mateusza Pakuły w reż. autora, koprodukcja Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie i Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Pisze Kamila Zębik.
Mateusz Pakuła zaadaptował na scenę swoją drugą powieść, „Skórę po dziadku”. To koprodukcja Teatru Łaźnia Nowa i Teatru Żeromskiego w Kielcach. Krakowska premiera miała miejsce dwa tygodnie temu, ja zobaczyłam to dzisiaj, dzień po drugiej premierze, w Kielcach. Pierwsza powieść i pierwsza adaptacja, „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, obie piękne i poruszające, odniosły ogromny sukces. Wydaje mi się, że teraz, niestety, Pakuła padł ofiarą własnego triumfu. Może jest tak, że autorzy tekstów z przeznaczeniem na scenę mają większą trudność w ich przeniesieniu do teatru niż reżyserzy nie będący autorami takich dzieł? Może przywiązanie do własnych słów i fraz zaciemnia krytyczne spojrzenie na sceniczną przydatność tekstu? Redakcja jest redukcją, no niestety, ironicznie nieironicznie Norwid ma rację. Czytanie prozy i oglądanie spektaklu rządzą się innymi prawami. Za pierwszym razem fantastycznie się udało, za drugim mniej…
Policzyłam. „Skóra po dziadku” ma 175 stron, szerokie marginesy i przestrzenie pomiędzy linijkami. Stron zapisanych tekstem (łącznie z tymi, których tekstu jest niewiele) jest 140 (tak naprawdę to mógłby być format dłuższego reportażu w Dużym Formacie, może podzielonego na dwie części). Nie wiem, ile dokładnie z tekstu zawartego w powieści NIE znalazło się spektaklu, ale naprawdę niewiele. Słowa, słowa, słowa wylewają się ze sceny. Andrzej Plata w roli narratora/bohatera niemal nie przestaje mówić, przytłoczony ilością słów czasem zacina się, czasem myli (nie on jeden, zdarza się i innym aktorom) ze szkodą dla samego tekstu. Spektakl jest tak intensywnie zbudowany ze słów, że staje się niemal czytaniem performatywnym, a momentami słuchowiskiem. Jest scena (nie wiem, w sumie, czy to precyzyjne określenie…), w które wszystko na deskach zamiera, a sam Mateusz Pakuła czyta z offu przez kilka minut siedmiostronicowy tekst o Panu Kleksie. Część tekstu jest rzeczywiście wstrząsająca, ale halo? jesteśmy jeszcze w teatrze?
Nie kryję, że i samą powieść cenię mniej niż porażające, bolesne „Jak nie zabiłem…” Forma jest hybrydowa, historie i style się przeplatają. Z jednej strony to życie za życie - „historyczna” opowieść o dziadku „psotniku”, w 1951 roku osadzonym w kieleckim stalinowskim więzieniu, z którego wydostał się cudem, dzięki pomocy ubeckiego pułkownika, Żyda, który przeżył, bo w czasie wojny ukrywała go przyjaciółka matki bohatera. Z drugiej strony to opowieść o nieludzkim koszmarze pogromu kieleckiego. Z trzeciej to współczesna opowieść o życiu rodziny Mateusza Pakuły, ostatnich latach życia dziadka i jego szczególnej obecności w życiu autora. Z czwartej myśli ogólne o kondycji ludzkiej, o złu, które się w nas czai, o dążeniu do prawdy, przepraszaniu, żalu za winy, oczyszczeniu. Rzecz w tym, że te narracje słabo nawiązują ze sobą kontakt… Wątek „żydokomuny” nie dialoguje z historią pogromu (tak, łączą go oczywiście same Kielce), historie rodzinno-sąsiedzkie mogłyby być odrębną opowieścią (bo nie uwierzę, że historię wyrzuconego przez sąsiadów dziecięcego wózka chciałby Pakuła połączyć z opowieścią o złu w człowieku). „Skóra po dziadku” jest trochę jak szkicownik, notatnik, domaga się rozwinięcia, logicznych splotów. Są takie akapity, które aż kipią od znaczeń, a zostają porzucone… Przykład: „Tak, największym zagrożeniem nie było gestapo, tylko są siedzi. Którzy węszyli korzyści albo mieli nadzieję, że w ten sposób unikną kary i sami ocaleją. A więc chciwość i strach. Bieda i strach. Nędza i zwierzęce instynkty”
Więc tym razem się nie udało. I chociaż są fragmenty wstrząsające a temat, ten pogromowy i przedpogromowy, arcyistotny i trzeba o nim mówić bez końca, to cały spektakl jako TEATR słabo się broni.