„Teoria zmęczenia” w reż. Bartłomieja Juszczaka w Teatrze KTO w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Biegłem jak szalony do Teatru KTO na „Teorie zmęczenia” gnany przez pieklenie ogary z pracy. Spektakl był tylko kolejnym punktem do odhaczenia na liście rzeczy do zrobienia na dziś. Nie spodziewałem się, że aż tak mocno mnie to przedstawienie kopnie i zgra się z obecną sytuacją pracowo-życiową, gdzie work-life balance raczej jest work-work-work (i niestety nie jestem Rihanną).
Spektakl Juszczaka zaprasza nas do pejzażu stworzonego ze splecenia dwóch płaszczyzn – świata, który jest obecnie wokoło nas i pewnej predykcji tego, jak życie może wyglądać kiedyś – ale tak szczerze, nie powinniśmy chcieć, żeby tak wyglądało. Nie ma jednego, jasno określonego bohatera; bardziej płyniemy przez rożne historie składające się na klarowny krajobraz współczesnej kultury pracy. Twórcy pochylają się nad tematem zdrowia w dzisiejszym świecie oraz ogromnym przebodźcowaniem coraz to nowymi okazjami do stracenia. Jest nam dane zapoznać się w skondensowanej formie z tym, jak wygląda obecne życie człowieka, który odbija się pomiędzy pracą, szybkimi ćwiczeniami i panicznymi kontaktami z bliskimi – tylko po to, by pozorować idealne życie zaobserwowane w sieci czy też na pierwszych stronach gazet (kto czyta jeszcze dzisiaj gazety, poza mną czytającym „Twoje imperium” – tak, moje imperium) .
Aktorzy prezentują coraz to nowe oczekiwania, które stawia przed nami społeczeństwo, ale które też niestety stawiamy sami przed sobą w codziennym życiu i kolejkujemy się w coraz cięższym wyścigu szczurów. Staramy się pogodzić ze sobą coraz bardziej nieprzystające do siebie płaszczyzny życia – zawodową, prywatną, towarzyską, a ewidentnie zaczyna brakować doby na spełnienie wszystkich hype’owanych i oczekiwanych samorealizacji. Dobitnie widać jak rozchodzą się szwy zdrowej relacji z czasem i samym sobą. Życie i czynności, które powinny być przyjemnością, stają się przykrym obowiązkiem. Zaczynamy robić pewne rzeczy tylko dlatego, że sami sobie wmówiliśmy, że tak trzeba lub, co gorsza, dlatego, że chcemy, aby inni ludzie postrzegali nas w konkretny sposób.
Dodatkowo pada ze sceny ważne pytanie: na ile pozwalamy sobie być zakorzenionym w obecnej chwili, na ile pozwalamy sobie odczuwać przyjemność z tego, co w danym momencie robimy? Ilu widzów w momencie trwania spektaklu już jest myślami dawno po jego zakończeniu i wylicza sobie, co jeszcze musi dziś zrobić? Staramy się wycisnąć z doby jak najwięcej, jednocześnie nie do końca chyba świadomie obdzierając siebie z przyjemności. Bardzo mocno uderzyło mnie to w scenie, w której pada pytanie: czy to, co robią zwierzęta w czasie swojego życia, jest marnowaniem czasu i bezproduktywnością? Przecież koty, psy czy jeże zwyczajnie sobie leżą, chodzą, coś podjedzą, pobawią się i odpoczywają. Może właśnie to, co z naszej hiperaktywnej i przytłoczonej perspektywy jest marnotrawstwem czasu jest tak realnie kwintesencją naszej obecności na tej planecie i tak naprawdę to jest właśnie życie. Kiedy pozwolimy sobie na chociaż chwilę złapania oddechu i regenerację? Kiedy powiemy sobie, że to jest dobry moment, by popatrzeć spokojnie na to, co osiągnęliśmy?
Te impresje płynnie przechodzą w opowieść o klinice leczenia bezsenności, w której wykwalifikowana kadra pomaga likwidować sen z życia, a dzięki temu maksymalizować eksploatację doby. Pomaga to jednej z pacjentek w uniknięciu FOMO i dzięki temu jest na bieżąco ze wszystkim. Poruszona zostaje także kwestia nieumiejętności cieszenia się ze swoich własnych sukcesów i nakręcania się coraz bardziej na coraz to nowe, nieosiągalne cele (chyba to najbardziej mnie dotknęło, bo zobaczyłem bardzo mocno siebie zakorzenionego w tym toksycznym schemacie nieustannego gonienia za kolejnym nowym celem). Nie dając sobie gratyfikacji i uciechy z sukcesu, odbieramy samym sobie sens dążenia do czegokolwiek, bo zasadę kija i marchewki zamieniamy na zasadę kija i jeszcze większego kija.
Reżyser bardzo zgrabnie skacze pomiędzy estetykami, bo w “Teorii zmęczenia” nie ogranicza się do typowego teatru dramatycznego; dostajemy też sceny z pogranicza teatru tańca, mocno choreograficzne momenty. Świetnie ogląda się na przykład sekwencję stylizowania na pokaz mody. Wybornie zgrywa się muzyka Michała Smajdora (bardzo dobra przez cały spektakl, mocno futurystyczna) ze światłem i wideo, za które odpowiedzialny jest Jakub Kotynia. Dzięki tej konsekwentnej estetyce “Teoria zmęczenia” jest niezwykle spójna, przez co ogląda się ją z rosnącą przyjemnością i jednocześnie można dać się łatwo wciągnąć w proponowany na scenie świat; niemniej, dzięki różnorodności wizualnej zawartej w spektaklu, nie ma szans się nudzić, bo zupełnie nie wiadomo co wyskoczy zza rogu. Dodatkowo, każda z obranych przez Juszczaka estetyk ma racjonalne zakotwiczenie w tekście i jest bezproblemowo argumentowana w spektaklu.
Na scenie niemalże bez przerwy (pomijając jedną przerwę na drzemkę) dwoi się i troi czwórka aktorów, którzy bezbłędnie wykonują powierzone im zadania. Są przekonujący i autentyczni w swoich kreacjach. Mój wzrok cały czas przyciągał Jan Sarata, który z lekkością piórka i uśmiechem na ustach serwował ze sceny nawet najbardziej toksyczne motywacyjne kłamstwo. Sarata jest niesamowicie charyzmatyczny i podoba mi się, jak radził sobie w tym spektaklu. Zgrabnie prowadził rolę nie tylko na poziomie fizycznym, ale też charakterologicznie kreował bardzo swobodnie coraz to nowe wcielenia. Piękna rola.
Mocno ujęła mnie także jedna z końcowych sekwencji, w której aktorzy biegną jak potępieni przez kolejne wydarzenia takie jak urlopy, wycieczki czy urodziny, tylko po to, żeby dobiec do śmierci i lecieć szaleńczo dalej. Nawet w zaświatach nie ma miejsca na odpoczynek dla schorowanej głowy zapętlonej na ciągłej wizji wyścigu do kolejnych celów, nieprzyzwyczajonej do pozwalania sobie na chociaż chwilę cieszenia się teraźniejszością, nawet jeśli jest nią gnicie w ziemi. Może dla naszego pokolenia zagonionych, wiecznie zmęczonych, nie ma nawet nieba; jest jedynie bieg dalej w strefach astralnych.
“Teoria zmęczenia” w Teatrze KTO jest spektaklem bardzo dobrym i konsekwentnie zrealizowanym, nie zbaczającym ani na chwilę ze ścieżki estetycznej obranej na początku. Porusza temat mocno ograny, ale w sposób tak ciekawy i pomysłowy, że chce się oglądać to, co dzieje się na scenie. Aktorzy wykonują solidną robotę, a reżyser, który jest jednocześnie autorem tekstu, dopina wszystko bardzo, bardzo satysfakcjonująco.
Chcę więcej spektakli Bartłomieja Juszczaka, jeśli mają zachowywać ten poziom jakości i jednocześnie troszkę się boję, co może nam jeszcze zaserwować, jeśli to jest jedna z jego pierwszych propozycji. Przedstawienie Teatru KTO było dla mnie lekkim pstryczkiem w nos, bo sam łapię się na tym, że czasem lecę jak głupi z wywalonym jęzorem do kolejnych punktów dnia bez dania sobie chwili na zwykle życie. “Teoria zmęczenia” odpowiada na jedno bardzo ważne pytanie – kto nam zniszczył życie? Sami sobie to zrobiliśmy. Winny mieszka w lustrze.