„Kobiety Szekspira" wg scenar. Karoliny Sałdeckiej w reż. Katarzyny Chmary-Collins w Teatrze Kameralnym w Bydgoszczy. Pisze Krystian Kajewski w Teatrze dla Wszystkich.
Góra, z której zstępuje William Shakespeare na scenę Teatru Kameralnego jest stroma. Dlatego Poeta kilkakrotnie upada i podnosi się podczas przedstawienia w reżyserii Katarzyny Chmary, która jednocześnie dwoi się i troi, aby tę multiplikowaną w sobie samej kobiecość uwiarygodnić.
Nie dla nas tworzone były te kolorowe obrazy antycznego nieba. Stąd poetka, Karolina Sałdecka, postanowiła tę zbiorową histerię prafeminizmu podrasować i uwspółcześnić.
Nowe, naoliwione boki architrawu okazują się być zatem scenerią dosłownie współczesną, od all inclusive w Turcji po macierzystą dyskotekę, bowiem wiersze Karoliny Sałdeckiej, będące punktem wyjścia do stworzenia tej – że tak to ujmę – mającej korespondować z Szekspirem sytuacji scenicznej, to wiersze jako okruchy szkła, oddające życie dzisiejszych kobiet.
Jest to totalna energia, punkowy duch, przekaz. Rockowe trio you.Guru spina to przedstawienie ścianą dźwięków przywołującą pamięć Fugazi.
Dad Shakespeare is dead, but no deaf. Dlatego muzycznie jest się na czym skoncentrować, zwłaszcza, że Katarzyna Chmara potrafi śpiewać, sytuując się ze swoją ekspresją wokalną gdzieś między Korą a Nosowską. Jest to zresztą jej muzyczny monodram. Przechodząc, od bohaterki do bohaterki, zmienia tylko zewnętrzne elementy kostiumu.
Uroczyste przecięcie wstęgi nastąpiło 23 listopada podczas premiery w Teatrze Kameralnym. Sala wypełniona była po brzegi. Sałdecka uśmiechnięta wręcz tonęła w kwiatach. W końcu jej poezja zyskała należytą oprawę. Poetka, wybijająca się w środowisku bydgoskim, zdążyła już zbudować bowiem własny język, który nie łasi się do czytelnika. Który pozornie chłodny, skrywa pod sobą wysoką temperaturę uczuć. Stąd Shakespeare przefiltrowany przez jej psychoanalityczne obsesje jest z jednej strony mocno współczesny, z drugiej strony, będąc Szekspirem przysposobionym, pozostaje właściwie w swym własnym świecie nieobecny. I tu trzeba to jasno zaznaczyć: w wierszach szekspirowskich Sałdeckiej Szekspira praktycznie już nie ma. Pozostały tylko przejęte przez Sałdecką wątki, które wykorzystała do własnej opowieści.
Zawsze. Bezwzględnie zawsze autorska wizja powinna spotykać się z podejmowanym przezeń tematem w połowie drogi. Tu się rozwidla.
Progres i regres to hasła mocno związane z późnym kapitalizmem. A zatem, od Szekspira do Sałdeckiej, literatura, a w szczególności poezja przeżyła niejednokrotnie progres, to znowu regres. Falowa natura historii jest zadziwiająca. Mam wrażenie, że w ostatnim ćwierćwieczu wszyscy przeżywamy cywilizacyjny regres.
Dzisiejsza kultura jest zatem w dużym stopniu hybrydą, w wirówce mamy stare ciuchy, kryzę po Szekspirze, echa dźwięków Sonic Youth i aktorskie wzorce z niedalekiej przeszłości. Wszystko to nawet składne, ale wtórne. Gdzieś to wszystko po prostu słyszeliśmy i widzieliśmy już kiedyś w znacznie lepszej, bo oryginalnej wersji.
Kleopatra zatem staje ponownie przed dylematem, czy wykąpać się w oślim mleku, a Lady Makbet znowu próbuje zmyć ze swoich dłoni krew. Tylko że, mam wrażenie, robią to za nie ich wyblakłe kserokopie.
Wszechświat fizyczny zatrzymał się. Przeżywamy cywilizacyjny regres. Na scenie rozrzucono puzzle z Szekspira. Makbet myli się nam z Hamletem, a ten z Otellem. Postacie pojawiają się na zasadzie wolnych skojarzeń, czy może raczej czynności pomyłkowych.
Nie dysponowałem niczym oprócz pamięci, a zapamiętałem kobiety Szekspira nieco inaczej niż Karolina Sałdecka. Cóż, każdy ma swoją perspektywę. Perspektywą poetki pozostaje peryskop feministyczny. Perskie oko. Wysnuwanie kobiecych wątków, tak zwanych herstorii, stało się w ostatnich czasach modne, a wszystko co modne, z samej swej natury mnie odrzuca. Wszelkie zbiorowe głosy nikną w kakofonii dźwięków. Deklamują się jako zestaw nowych przykazań.
Jedna z twarzy, Julia, zmienia się w Ofelię. Wszystkie te twarze, te obrazki z wystawy, zatraciły własne rysy, zarówno w warstwie lirycznej proponowanej przez Sałdecką, jak i co za tym idzie, w taśmowej interpretacji Chmary. Może tak miało być? Żebyśmy poczuli, że mowa jest o wydrążonych ludziach epoki kamienia łupanego, żeby przywołać Eliota:
My, wydrążeni ludzie,
Głowy wypełnia nam słoma.
No właśnie. Szekspirowskie słowa uległy deformacji w słomę, w słowną watę, watę, którą możesz sobie uszy zatkać, jak to swego czasu, po teksańsku, śpiewała Katarzyna Nosowska. A piosenka musi posiadać tekst. A co dopiero wiersz. Że nie wspomnę o sensie.
Spectator nie wspomina o Kobietach Szekspira. Ani Globe. Usta milczą, dusza śpiewa. Na elektrycznej gitarze nie gra Jimmy Page, a jedynie Artur Maćkowiak.
Oczy widzą to, co przyzwyczajone są widzieć. Zapamiętam zatem przede wszystkim to, co usłyszały uszy, i mimo że Artur Maćkowiak z oczywistych względów nie jest Jimmim Pagem, tak naprawdę to muzyka you.Guru właśnie pozostanie w mojej pamięci najbardziej spójnym i wartościowym elementem tego przedstawienia.
Cztery wieki mijają i w Europie żaden drugi Szekspir się nie pojawia. Zagadka nieśmiertelności tego twórcy jest nieodgadniona, ale żyje on także w nowoczesnych adaptacjach scenicznych. W wariacji duetu Chmara – Sałdecka, Szekspir ledwo żyje, a jego obecność jest czysto umowna.
Rozumiem, że to żadna adaptacja. Że to jedynie inspiracja. Co z tego,kiedy mnie to wszystko nie inspiruje, nie porusza. Ze wzruszenia pozostaje mi w tym przypadku wzruszenie ramion.
Do tekstu dołączamy wywiad z Katarzyną Chmarą, przeprowadzony wcześniej przez autora recenzji:
Spacer w chmurach czyli wywiad z Katarzyną Chmarą aktorką Teatru Kameralnego.