Pewna bliska mojemu sercu osóbka odkryła ostatnio perfumy o zapachu teatru. Powąchałam. Byłam ciekawa, jak komuś udało się uchwycić zapach tego miejsca. Pierwsza nuta skojarzyła mi się z bardzo cenioną, elegancką divą, zajmującą najlepszą garderobę, grającą tylko główne role lub też z odpowiednio ważną i zamożną obywatelką (widzką? osobą płci żeńskiej zasiadającą na widowni?), która wykupiła najdroższy bilet. Obruszyłam się, według mnie, taki zapach to (phi!) za mało! Teatr to nie tylko osoba, ale i tysiące często prozaicznych rzeczy! Na szczęście odczekałam trochę, pojawiła się nuta kurzu i drewna. Lepiej, ale nadal niewystarczająco. Te perfumy musiałyby jeszcze zawierać w sobie nuty metalu, kosmetyków, sztucznej krwi, peruk, wykładziny, papierosów, starych siedzeń; przypadkowy zapach wszystkich aktorów, pracowników, widzów oraz windy, naftaliny, bufetu, kwiatów, rozgrzanych reflektorów, szklanych żyrandoli, a także… tego, co zapachem sensu stricte nie jest – radości, nerwów, podniecenia, stresu, oczekiwania, emocji, łez, rozgrzanych dłoni i marzeń.
Zapomniałam już, że moje marzenia też pachniały, do momentu, kiedy się spełniły. Zdążyłam się nimi nacieszyć, ponieważ najzwyczajniej w życiu – przywykłam do nich… Kiedy traci się pamięć o zapachu marzenia, zaczyna się codzienność. A przecież to coś bezcennego! Przede wszystkim ten zapach przypomina o wdzięczności, radości i o swoim źródle. O tym, że kiedyś pojawiło się pragnienie, była niewiadoma i nadzieja. Mieści się w nim przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Moment, w którym jesteśmy, ale wyczuwamy ten upragniony, w którym chcemy się znaleźć, a przeszłość jest wciąż nieodległa i zapewne przyczyniła się do powstania marzenia.
Przykładowo (co by nie osunąć się za bardzo w poezję), miałam kiedyś marzenie. Wiąże się z nim zapach wrocławskiej wiosny – jeden z najpiękniejszych, jaki znam. Obiecywał samodzielność i spełnienie artystyczne, które nadejdą w moim dorosłym życiu. Nuta forsycji, rozgrzewającej się ziemi i zimnej jeszcze woni wody w fosie miejskiej niosła obietnicę wymarzonej pracy, własnego mieszkania, zakupienia własnej zastawy stołowej w Ikei, rodzenia się mnie jako artystki, ekscytujących znajomości. Jak dużo jest radości i powietrza w tym, co jeszcze się nie odbyło, nie otarło się o codzienność, faktury, zlecenia stałe, umowy o dzieło i rutynę! Wszystko, co zaplanowałam w marzeniach, już się jednak stało i oto wrocławska wiosna pachnie już tylko wspomnieniem mnie, drżącej z oczekiwania.
Zapachy i marzenia transformują. Czasami znaczą ciągle to samo, mają niezmienną siłę, ale niekiedy są już tylko wspomnieniem stanu, który nam kiedyś towarzyszył. Tym, co miało znaczenie dla człowieka, którym wówczas byliśmy. Otrzymujemy zapach zrealizowanego lub niezrealizowanego marzenia. I nie ma co się z tego powodu bić w pierś. Zmiana, ruch czy przeobrażanie to naturalny i jedynie pewny proces, więc pragnienia mogą w nas ewoluować, ile dusza zapragnie. W moich pierwszych marzeniach wiosennych było tyle niewinności, nadziei oraz siły. Kiedy stały się rzeczywistością, przestały być… hm, wiosenne? Bardziej pachną obiadem i inną porą roku. Ale to nic, to nie boli. Też jest pięknie, tylko inaczej.
Bardzo jestem ciekawa jak inne „dusze” odczuwają teatr, czym on pachnie innym nosom. Może to zależeć od tego, po której stronie kurtyny nos się znajduje, ile ma lat, jaki ma nastrój i czym jest dla niego to miejsce. Czy przychodzi do teatru odbierać marzenia, czy je dawać? Czego od niego oczekuje? No i właśnie – te oczekiwania! Pod moimi dłońmi leży zeszyt częściowo już zapisany. Piszę w nim ten felieton. Jak każdy zresztą – najpierw na papierze. Wszystkie niezapisane kartki pachną marzeniem o słowach, które mogą być piękne i potrzebne. Tym samym pachnie dla mnie sala prób w Teatrze Narodowym potocznie zwana „4-2-7”.
Do usłyszenia następnym razem. Wiosną.
Dominika Kluźniak