16 maja 1982 r. skutecznie targnął się na życie Jerzy Krzysztoń, który 10 lat wcześniej napisał, że najbardziej dziwi się samobójcom, bo życie jest nieustanną wielką możliwością - do wykorzystania. Kruchy psychicznie pisarz nigdy nie uległ zakusom Służby Bezpieczeństwa.
„Człowiek, który nie miałby w życiu chociaż jednego marzenia, nie żyłby, tylko przeczekałby życie od narodzin do śmierci. Nikogo nie jest mnie tak żal, jak ludzi pozbawionych marzeń, jak ludzi do marzenia niezdolnych. Są to tak zwani realiści, tak zwani ludzie obdarzeni zdrowym rozsądkiem i innymi, rzekomo, bardzo cennymi cechami, którzy uważają, że marzenie jest mrzonką. Jest właściwie niczym” – mówił tytułowy bohater audycji radiowej Dwójki „Jerzy Krzysztoń. Obłęd i marzenia” (2012), przywołany z taśm archiwalnych Polskiego Radia.
„Tymczasem marzenie mrzonką nie jest. Marzenie się materializuje. Materializuje się w sztuce, w nauce – właściwie we wszystkim co się człowiekowi udało dokonać. We wszystkim – powiedzmy to tak szczerze – pięknym i dobrym” – ocenił.
„Ja bardzo lubię ludzi” - podkreślił Krzysztoń w wywiadzie telewizyjnym w 1973 roku. „Bo ludziom bardzo wiele zawdzięczam. Tak się złożyło, że kiedy musiałem mieć transfuzję krew mi dawał porucznik ułanów Krechowieckich, mój przyjaciel, a obecnie ksiądz i wykładowca literatury polskiej w Stanach. Kiedy musiałem mieć drugą – krew mi dawał Murzyn amerykański, żołnierz amerykański. Uratował mnie chirurg angielski, chlebem dzielili się ze mną Ukraińcy w Kazachstanie i Kazachowie. Trudno zatem abym w tej sytuacji, przy takich doświadczeniach życiowych, nie poczuwał się do jakiegoś długu wdzięczności wobec ludzi – bo tego mnie życie nauczyło – ale i do jakiejś szczerej dla nich sympatii” – wyjaśnił.
Tym „pierwszym krwiodawcą” był Zdzisław Peszkowski, późniejszy kapelan Rodzin Katyńskich, opisany przez Krzysztonia w „Krzyżu Południa”, opublikowanym w 1983 r. - już po śmierci Krzysztonia. Angielski chirurg uratował życie jedenastolatka, amputując mu złamaną lewą rękę, w którą wdała się gangrena.
Dramatyczne doświadczenia osobiste Krzysztoń przypomniał w „Wielbłądzie na stepie” - opublikowanym w 1978 r. Książka opisywała wojenne losy kilku polskich rodzin z Grodna na terenie Związku Sowieckiego, nędzę i walkę zesłańców o przetrwanie widziane oczami trzynastoletniego bohatera.
„Jako jeden z pierwszych wydał oficjalnie powieść o gehennie Polaków na Wschodzie Wielbłąd na stepie. Książka przeleżała w PIW całe pięć lat, pogrążyła ją recenzja wewnętrzna pułkownika Zbigniewa Załuskiego. Oddano ją do Czytelnika, a tam prezes Stanisław Bębenek jakoś przepchał” – powiedziała „Magazynowi TV” Joanna Siedlecka. „Jej pojawienie się na rynku wywołało burzę z piorunami. Protestowała ambasada radziecka. Bębenek wzywany był na dywanik i nakazano wycofanie z księgarń 10-tysięcznego nakładu. To było niemożliwe, bo natychmiast się rozszedł. Żona pisarza Halina mówiła mi, że kiedy chodziła po księgarniach i pytała, czy jest Wielbłąd na stepie, jeden z pracowników odpowiedział: Na stepie to może on jest, ale w księgarniach to z pewnością nie” – opowiadała Siedlecka.
Jerzy Krzysztoń urodził się 23 marca 1930 r. w Lublinie. Do wybuchu wojny mieszkał w Grodnie, gdzie jego ojciec był adwokatem.
„Miał dziewięć lat, gdy jego ojciec został aresztowany przez Sowietów i słuch po nim zaginął. Gwałtowny koniec mojego dzieciństwa. Utrata domu, ojca, ojczyzny, a potem długa bardzo wędrówka – Jerzy Krzysztoń upatrywał przyczyn, dla których został pisarzem, właśnie w swoich wczesnych doświadczeniach” – napisała Ilona Berezowska na portalu niepełnosprawni.pl.
Lata wojny spędził z matką i bratem w Kazachstanie, następnie przebywał w Persji, Indiach i Ugandzie. Do kraju wrócił w 1948 roku. Ukończył polonistykę (1953) i anglistykę (1955) na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.
W 1952 r. zamieszkał w Warszawie. Pracował jako dziennikarz, od 1958 r. kierował działem kultury miesięcznika „Więź”, w latach 1962-76 był kierownikiem Redakcji Adaptacji Słuchowisk w Polskim Radiu. W radiu prowadził też audycję pt. „Poczta literacka” (1979-81). Jest autorem słuchowisk – m.in. „Towarzysz N.” (1965), „Alibi czyli igraszki rodzinne” (1968), „Zwolnienie mam do niedzieli” (1970), „Sakramencka ulewa" (1973), „Arcywit” (1976) i „Wezwać anioła stróża!” (1977) - oraz felietonów radiowych.
Słuchowiska Krzysztonia były tłumaczone na angielski, niemiecki, fiński, węgierski, czeski i słowacki. On sam przekładał na polski twórczość m.in. Sherwooda Andersona i Ambrose’a Bierce’a.
„Słuchowisko radiowe stało się specjalnością Krzysztonia, on sam był w tej dziedzinie autorytetem, a jego dramaty radiowe są przykładami wysokiej próby literackiej i rozumienia radia. Były wielokrotnie nagradzane na konkursach polskich i międzynarodowych, przekładane na języki obce” – czytamy w encyklopediateatru.pl. „Radiowe utwory Krzysztonia jednoczą żywioł dramatyczny, liryczny i epicki, a organizują go tak swoiście według prawideł sztuki fonicznej, i niekiedy w sposób tak doskonały, że powstają w ten sposób dzieła modelowe dla - rodzącej się dopiero, jeszcze nie w pełni sformułowanej - estetyki radia” – oceniła w 1977 r. Sława Bardijewska, krytyk i teoretyk sztuki radia.
Prócz słuchowisk Krzysztoń pisał dramaty sceniczne, m.in.: „Rodzina pechowców” (1958), „Dom nawiedzony” (1959), „Rocznica mercedesa” (1962), „Ten nieznajomy” (1965) i „Chłopcy spod Verdun” (1966).
Tworzącym w PRL i utrzymującym kontakty z emigracją Krzysztoniem interesowała się oczywiście Służba Bezpieczeństwa - bez powodzenia jednak.
Według Romana Graczyka, twórcy w latach 50. i 60. byli „niezwykle podatni na kuszenie SB”. „Dlatego, że tu wchodziła w grę kariera. A biorąc od strony osobowości tu wchodziło w grę poczucie jakiejś własnej wartości – nie będę pisarzem to kim będę?! To była taka kwestia: muszę być pisarzem” – mówił w zrealizowanej w przez Andrzeja Gajewskiego „Erracie do biografii” (TVP, 2010).
Graczyk jako przykład przywołał postacie Andrzeja Kuśniewicza, „któremu SB pomagała” i Włodzimierza Odojewskiego, „któremu chociaż nie przeszkadzała”. „Wielu z nich uległo na tej zasadzie, żeby ratować karierę” – przypomniał. „A Jerzy Krzysztoń, który jaki wiemy był człowiekiem kruchym psychicznie i mógł być bardziej podatny tym bardziej - z powodu tej swojej kruchości psychicznej - nie uległ. Mnie się on jawi więc jako ktoś wielki na tym tle” – ocenił autor książki pt. „Tropem SB. Jak czytać teczki”.
„Nie zetknąłem się nigdy z kimkolwiek, kto by mówił źle o Jerzym Krzysztoniu. Wszyscy podkreślali jego ogromną wrażliwość, delikatność… Wierność w przyjaźni” – powiedział Krzysztof Masłoń w „Erracie do biografii”.
„Najbardziej dziwię się samobójcom. To prawda, że muszą strasznie cierpieć. Ale jak można zapomnieć, że życie wciąż stwarza nieprzeczuwalne możliwości. Że jest nieustanną wielką możliwością… do wykorzystania. Taką szansą! Pracy, zadowolenia, radości. To w lęku zaiste dziecinnym chowa się głowę pod poduszkę, w śmierć” – napisał Krzysztoń w „Wielbłądzie na stepie” na początku lat 70. Po koniec tej dekady, w 1979 r. opublikował „Obłęd” – trzytomowy powieściowy zapis własnej choroby psychicznej.
„Kiedy trzy miesiące przed śmiercią Jerzy Krzysztoń zadzwonił do mnie z zapytaniem, czy nie zechciałbym dokonać adaptacji Obłędu - nic nie potrafiłem mu odpowiedzieć” – napisał Janusz Krasiński w programie spektaklu „Obłęd” wyreżyserowanego przez Jerzego Rakowieckiego w warszawskim Teatrze Polskim. „Po dwóch tygodniach wnikliwej lektury także niewiele miałem mu do powiedzenia. Książka niezwykle bogata w treści emocjonalne, intelektualne, sugestywna, wizualna, napisana doskonałą prozą - stawiała zdecydowany opór wszelkim przymiarkom i próbom wtłoczenia jej na scenę. Zapytałem autora, czy zdaje sobie sprawę z tego, że czas sceniczny nie pomieści więcej niż jedną dwunastą jego książki i co wobec tego chciałby ocalić, a z czego zrezygnować. Odpowiedział półżartem: ocalić chciałby Dziadka, a resztę pozostawia do mojego uznania” - wspominał.
„Odburknął, że nie ma czasu na czekanie. Dziwne, bo przecież donikąd się nie wybierał. - Nie przesadzaj, Jerzy - rzekłem. - Dzieło wielkie, skąd teatr weźmie takie drugie, poczeka i wystawi. Chwila ciszy w słuchawce, po czym: - To ile ci potrzeba, tydzień? - Nie więcej - odparłem nie całkiem pewny, czy mi to wystarczy. Dobre jednak i te parę dni” – napisał Krasiński w innym wspomnieniu pt. „Tak to się kończy obłęd mój, a zaczyna wasz…” opublikowanym w marcowym „Dialogu” (1983). „Mając je w zanadrzu, włóczyłem się nadal po ulicach patrolowanego miasta. Mijałem uzbrojonych żołnierzy. Jerzy czasem ich zaczepiał. Pytał, z kim walczą, krzyczał, że wojna skończyła się trzydzieści parę lat temu, aż wreszcie któryś odrzekł mu, że walczą właśnie z takimi jak on, i Jerzy osłupiał. Wywieziony dzieckiem przez Sowietów na Syberię, okaleczony gdzieś w Persji podczas exodusu z ziemi niewoli, jednoręki polski pisarz, ostatnio pacjent Tworek, był tym wstrząśnięty, a żołdak dumny ze swej odpowiedzi. Jasne, że tylko niektórzy myśleli tak, jak ten pewny swej racji krasnoarmiejec” – wspominał Krasiński.
Premiera w „Dejmkowskim” wówczas Teatrze Polskim – 24 marca 1983 r. przeszła do historii. „Niesamowita, wywołująca ciarki na plecach jest scena, w której wszyscy - uspokojeni przedtem, a teraz na powrót przywołani do wspomnień, powodujących obłęd - w niesłychanym natężeniu i napięciu śpiewają Rotę. Tylko Jenerał próbuje się przebić z piosenką o Oce, co płynie jak Wisła szeroka. Do sali wpadają sanitariusze - gwizdki, tupot, szukanie sprawców niepokoju. Jeszcze tylko pytanie, kto doniesie na Krzysztofa - ten szpital wszak musi się rządzić normalnymi prawami: dyscyplina, kary, nagrody” – recenzowała w „Za i przeciw” Izabella Śliwonik.
„Więc jak Lot nad kukułczym gniazdem? Tak, tyle że Lot pisał Amerykanin, zatem powody szaleństwa dyktowała tam inna specyfika, miało inne podłoże. W Obłędzie wszyscy są chorzy na Polskę; Dziadek był w Legionach, Sowiński walczył o Polskę w I Armii, Książę Józef był akowcem, Dmowski trafił do szpitala, kiedy był studentem w roku 1968” – podsumowała.
„Któregoś dnia wybrałem się na jedno z kolejnych przedstawień (wiadomo, że aktorzy rozgrzewają się dopiero po trzecim przedstawieniu i wtedy najlepiej je obejrzeć)” – wspominał Janusz Krasiński. „Wysiadłszy z autobusu przy Uniwersytecie, szedłem w stronę ulicy Karasia, gdy zatrzymał mnie mężczyzna poruszający się o kulach. Zapytał o Teatr Polski. Poradziłem mu, żeby szedł ze mną, bo właśnie tam idę. - Na Obłęd? - Na Obłęd. - Ja z Kołobrzegu, panie. Przyjechałem specjalnie, bo słyszałem o tej sztuce. Panie, Polska żyje! Może w innych okolicznościach wydałoby mi się to pompatyczne, lecz w trwającym stanie wojennym zabrzmiało naturalnie. Przyjrzałem mu się uważniej: generał Sowiński bez jednej nogi! Ale nie ten, któremu kolejka EKD ucięła nogę; nie z Obłędu, z Kołobrzegu. Czy stracił ją w czasie tego morderczego szturmu, w którym brali też udział polscy żołnierze wywleczeni z syberyjskich łagrów i pognani na front? Nie myliłem się. Ranny pod Kołobrzegiem, został tam na stałe. Że też to ja go spotkałem, a nie Jurek! Sybirak, jak łatwo znalazłby z nim wspólny język i jakże byłby rad z takiego widza!” – opisał autor adaptacji scenicznej „Obłędu”.
„Mówi się często, potocznie, o marzycielu, że marzyciel to taka dobra dusza ale to takie ślamazarne sobie stworzenie, którego nie stać na jakiekolwiek sensowne działanie. Tymczasem, w moim przekonaniu, marzyciele są najbardziej praktycznymi ludźmi jakich zdarzało mi się spotykać” – mówi Jerzy Krzysztoń głosem utrwalonym w archiwum Polskiego Radia.
„Marzeniami pogardzać nie należy - to na pewno” - podkreśla.