Patron dużej sceny legnickiego Teatru Modrzejewskiej, lubiński polonista, poeta i wielki przyjaciel, wręcz fanatyk teatru zmarł 6 listopada 2011 roku. Legnickiemu teatrowi towarzyszył od początku, jeszcze zanim na legnickiej scenie w listopadzie 1977 roku wystawiono pierwszą z premier. Był wychowacą wielu pokoleń miłośników sceny.
„W moim teatrze/jest miejsce dla/ królów, pijaków, meneli, świętych./ W moim teatrze/ ściany słuchają spowiedzi nawiedzonych,/ odepchniętych, poszarpanych” - napisał w wierszu dedykowanym legnickiej scenie. Bo poezja była drugą po teatrze miłością Ludwika Gadzickiego. Takiego widza, który całym sobą kochał teatr i artystów, nie było wcześniej i już nie będzie. Patron dużej sceny legnickiego Teatru Modrzejewskiej zmarł po ciężkim zawale 6 listopada 2011 roku.
Zanim skończył polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, był klerykiem u jezuitów w Krakowie, studiował filozofię. - W liceum słyszałem tylko: „I tak pójdziesz do buraków”. Pochodzę ze wsi, u nas się nie czytało. Ale we mnie był głód książek – wspominał w jednej z wielu rozmów, które prowadziliśmy. Jednak nie tylko czytał. Od poetyckiego debiutu na łamach krakowskiego Tygodnika Powszechnego sprzed ponad pół wieku wydał kilka tomików wierszy, bo – z czym się nie krył – poezja to była druga, po teatrze, jego miłość.
Pół życia w teatrze
Mimo że Gadzicki był mieszkańcem Lubina, w którym przez 33 lata uczył języka polskiego przyszłych górników Polskiej Miedzi, nigdy nie był w stanie policzyć ile razy zasiadał na widowni legnickiego teatru. – Może ze 2 tysiące razy? – śmiał się każdorazowo, gdy o to pytałem. – No, o te parę setek mogę się mylić – dodawał szybko.
Pierwszy raz przyglądał się legnickim aktorom latem 1977 roku, jeszcze przed pierwszą, historyczną premierą „Lata w Nohant” Iwaszkiewicza, która dała początek nowej polskiej scenie dramatycznej. - Teatr w Legnicy jeszcze nie był gotowy, kończył się remont obiektu i próby odbywały się w Lubinie w tamtejszym Domu Kultury Zagłębia Miedziowego – wspominał. – Nie było łatwo podejrzeć, co przygotowują artyści. Musiałem użyć podstępu, by dostać się na salę prób, bo wcześniej grzecznie mnie pogoniono z uzasadnieniem, że „wstęp tylko dla ludzi teatru”.
Głośno rżał i sapał
Gadzicki zasiadający niezmiennie w pierwszym rzędzie teatralnej widowni potrafił być groźny dla przedstawienia i jego bohaterów. – Uwaga wytrawnych bywalców na legnickich spektaklach zawsze była rozdwojona. Bo z jednej strony koncentrowała się na akcji i grze aktorów, a z drugiej na reakcjach Ludwika. Jego rżenia, zwane śmiechem, dowodziły aprobaty wydarzeń scenicznych, natomiast histeryczne sapanie i wręcz bezdech utrącały wysiłki twórców spektaklu – zauważa Jan Hila, honorowy prezes Stowarzyszenia Przyjaciół Teatru Modrzejewskiej.
Jak każdy i ten medal miał także swoją drugą stronę. Trudno było sobie wyobrazić Gadzickiego na premierze bez bukietu kwiatów, które – wbiegając na scenę - wręczał natychmiast, gdy oklaski kończyły przedstawienie. Nie było też plebiscytu teatralnego bez udziału lubińskiego polonisty i jego zdyscyplinowanego szkolnego zaplecza. Setki kuponów, które do organizatorów napływały z Lubina, niejednokrotnie decydowały o wynikach takich konkursów - tych na „Złotą Iglicę”, „Żelazną kurtynę” czy „Brylant roku”. Gdy Gadzicki miał swojego zdecydowanego faworyta do zwycięstwa, konkurenci byli bez szans.
Duży Format
To ostatnie, dotyczyło nie tylko teatru. Jakież było zdziwienie organizatorów ogólnopolskiego konkursu o Nagrodę Literacką NIKE, gdy dostrzegli, że przez wiele lat najwięcej kuponów napływa z odległego Lubina, do tego ze szkoły o górniczym profilu. Nic dziwnego, że patroni konkursu z Gazety Wyborczej postanowili ruszyć tym śladem. Efektem był reporterski portret Gadzickiego, który opublikował Duży Format.
„Ludwik Gadzicki wstaje o czwartej piętnaście. Odsuwa łokciem stosy notatek na biurku i zasiada do pisania pamiętników. Nikt mu nie przeszkadza, nie ma tu innych osób, zwierząt, radia, telewizora ani telefonu. Tylko ściany książek i sterty gazet piętrzące się na wysokość człowieka. Zjada skromne śniadanie, do sfatygowanej teczki wrzuca kilka tomików i wychodzi do szkoły. Od 28 lat tą samą trasą. Po drodze kupuje Tygodnik Powszechny (od 40 lat), Odrę (od zawsze), Wyborczą (od początku). Jeszcze: Twórczość, Dialog, Przekrój, Politykę, koniecznie młode pisma literackie z całego kraju. Kiedy dorzuci jeszcze nowe książki („no bo jak tu nie kupić Pilcha, skoro poznałem go w Krakowie”) - wychodzi mu połowa nauczycielskiej pensji” – tak portretowała niezwykłego belfra z górniczego miasta autorka reportażu.
Zaprzedany teatrowi
- Młodzi rosną w przyszłość. Tak zawsze patrzyłem na swoich uczniów. Oni są stworzeni dla jutra, do lotu, trzeba im tylko dać skrzydła. Te skrzydła znalazłem w legnickim teatrze. Swoją pasją udało mi się zarazić nawet tych, którzy na sztukę „szczekali” – objaśniał polonista z górniczej szkoły, który zawsze był dumny, gdy wspominał swoich wychowanków. Nie tylko tych, którzy trafili do kopalń KGHM. Ci „zarażeni” kończyli polonistykę, historię, akademię muzyczną, szkoły aktorskie… Kilkunastu zostało księżmi.
Dla legniczan Ludwik Gadzicki był jednak przede wszystkim fanatycznym teatromanem. I choć doceniał dokonania poprzedników Jacka Głomba, to w nim dostrzegł postać, która dała legnickiej scenie nowe życie. – Bo przyszły wreszcie olśnienia i wielkie wydarzenia, a Legnica stała się ważnym punktem na teatralnej mapie Polski. Warto było, naprawdę warto, zaprzedać się takiemu teatrowi – twierdził z przekonaniem, nawet wówczas, gdy bywał – rzadko i na krótko – obrażony na teatr. - Bo ja kocham legnicki teatr, mimo że pokusa zdrady była. Pozostałem mu jednak wierny – zapewniał.
Tego nie da się pojąć, ale – to tylko przykład - „Made in Poland” Przemysława Wojcieszka Gadzicki oglądał… 24 razy! Tylko jeden raz w kilkudziesięcioletniej historii sceny dramatycznej w Legnicy - i tylko z powodu choroby – opuścił teatralną premierę.
Samotny wśród ludzi
- Takich ludzi już nie ma. Z ich odejściem kończy się pewien świat, a na pewno staje się inny. Dlatego trzeba go przypominać. I to robimy. Jesteśmy jedynym teatrem na świecie, który swojej scenie nadał imię wyjątkowego widza – zauważył jesienią 2016 roku dyrektor legnickiego teatru Jacek Głomb otwierając spotkanie z wierszami zmarłego pięć lat wcześniej Ludwika Gadzickiego.
- Był postacią wyjątkową, skomplikowaną, niejednoznaczną i bardzo osobną. Chroniącą swoją tajemnicę. – To była samotność skrywana wśród ludzi, którymi się otaczał. Ukryta za aktywnością, bywaniem, życiem towarzyskim. Było to widać szczególnie w jego pozbawionym wielu sprzętów mieszkaniu zawalonym stosami książek, gazet, notatek i papierów – wspominał legnicki poeta Grzegorz Tomicki.
O Ludwiku Gadzickim bezspornie powiedzieć można, że choć miał mieszkanie, to nie miał domu. Nigdy nie założył rodziny. Praktycznie nie przyjmował gości, nawet przyjaciół. Żył ciągle w drodze. Od wczesnego rana do późnej nocy. Po przejściu na nauczycielską emeryturę krążył między zaprzyjaźnionym osiedlowym kioskiem z gazetami na lubińskim Przylesiu, kwiaciarnią, szkolnym sekretariatem i kasą biletową legnickiego teatru. Nie miał samochodu. W domowej pustelni żył bez pralki, lodówki i telewizora.
Aktywny do końca
– Nie miał paszportu, nie wyjeżdżał za granicę, długo nie miał komórki, a był czas, że nie miał nawet dowodu osobistego, który zgubił. Bardzo go kochałam – wspominała lubińska nauczycielka i koleżanka Małgorzata Łomnicka-Rogal.
Beata Witek z legnickiego PTTK zapamiętała go jako wieloletniego jurora „pielgrzymki krasomówców”, jaką były coroczne konkursy recytatorskie dla młodzieży. – Był z nami do samego końca. W listopadzie 2011 roku zasłabł podczas tego konkursu i trafił do szpitala. Dwa dni później dowiedziałam się, że nie żyje – zauważyła.
Pamięci patrona dużej sceny legnickiego teatru dedykowane są dwa wyjazdowe spektakle "Orkiestry" Krzysztofa Kopki w reżyserii Jacka Głomba, które wystawione zostaną 7 listopada w Głogowie i 9 listopada we Wrocławiu. Premiera właśnie tego spektaklu we wrześniu 2011 roku w Lubinie była ostatnią, którą oglądał mocno już schorowany Ludwik Gadzicki.