"Jeńczyna" Pawła Demirskiego w reż. Moniki Strzępki w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Miłosz Mieszkalski w portalu Teatrologia.info
Pandemia, powszechna zoomizacja, wybory prezydenckie, wojna furgonetkowa i dwie spore fale protestów to tylko niewielki procent (promil?) wielu nowych zbiorowych doświadczeń, które razem można złowieszczo zamknąć w nazwie rok dwa tysiące dwudziesty. Chociaż raczej wszyscy cieszymy się, że możemy już o nim mówić w czasie przeszłym, nie da się zaprzeczyć, że dzięki niemu otwarty został cały kalejdoskop inspiracji i tematów czekających tylko na artystyczny komentarz. Jednym z nich, trochę niepozornym, jest symbolicznie kończąca rok w Starym Teatrze w Krakowie Jeńczyna autorstwa Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki, czyli „próba otwartej i wyzbytej uprzedzeń rozmowy o seksie”.
A później już dzieje się to, co zwykle dzieje się u Strzępki. Raczej nie będzie nadużyciem jeśli powiem, że jest ona współczesnym klasykiem. Zdążyła wytworzyć formułę, w której jej wygodnie, która dobrze współpracuje z tekstami Demirskiego i która po prostu działa. Aktorzy mówią ogromne partie tekstu, pracującego na konfliktach pomiędzy postaciami, dyskursami, ideami. Sceny płynnie przechodzące jedna w drugą. Mocno zarysowane postaci, wykonywane na żywo utwory w przerwach i dużo prostych, ale pomysłowych środków scenicznych (w tym wypadku na przykład grupowe rytmiczne kozłowanie piłkami wokół odgrywającej seksualną ekstazę aktorki, które w kontekście tej sceny bardzo łatwo przynosi skojarzenia z seksem grupowym). Temat jest inny, ale jest tak samo, chociaż jednak inaczej. Moim zdaniem główną przyczyną zmiany w estetyce inscenizacji jest nieuniknione oddzielenie widzów od aktorów. Oczywiste jest, że teatr zwykle opiera się na wymianie energii pomiędzy nimi, a myślę, że zwłaszcza teatr Strzępki. Tekst, jak i gagi sceniczne, były sprawnie reżyserowane pod reakcję publiczności, a cała energia spektaklu na tej reakcji opierana, co zwykle wychodziło w co najmniej dobrym stopniu. Jeńczyna nie miała tej możliwości. Nie było więc regularnych salw śmiechu, a aktorzy nie mieli się od czego odbić. Wszystko stało się cichsze, bardziej spokojne i chyba pierwszy raz zdołałem bezproblemowo nadążyć za całym tekstem. Jednak paradoksalnie wydaje mi się, że ta zmiana została przewidziana i, co więcej, zaprojektowana. Bo wspaniale się to łączyło z tłem pandemii (zarówno w rzeczywistości codziennej widzów, jak i w rzeczywistości scenicznej) wymuszającej izolację, samotność, większą ciszę, gdzie jest mniej krzyków, ale każdy z nich jednak bardziej słyszalny. Dołączmy jeszcze do tego ramę podróży po pustce scenicznej, i mamy piękne zazębiające się trio: samotność kosmiczna, samotność pandemiczna, samotność teatralna.
Dużo piszę o samotności, izolacji, pustce i dystansie, ale wypadałoby też napisać w końcu coś bezpośrednio o głównym temacie spektaklu – o seksie, o erotyce, o intymności. Pozostając też wiernym sugestii z przytoczonego już fragmentu opisu spektaklu, można powiedzieć jeszcze bardziej szczegółowo: spektakl jest o cierpieniu spowodowanym niemożliwością wyrażenia doświadczenia swojej erotyki, czyli też jednak o uwięzieniu w języku albo braku adekwatnego języka. O byciu jeńcem ciała. O byciu Jeńczyną. Za pomocą postaci przedstawiane nam są więc różne warianty zmagań pomiędzy ciałem a kontrolującym je językiem (lub, jak kto woli, kulturą albo schematem), paranoiczne zaprzeczenia problemu, próby pogodzenia ich, a czasami niekontrolowane eksplozje działań, gdy doświadczenie już znacząco wyrasta poza ramy rozumienia. Oprócz wspomnianego już księdza i jego matki, na scenie pojawia się chora na raka kobieta (Małgorzata Zawadzka), głęboko wierząca, że tylko seks z wieloma facetami może ją wyleczyć, i jej mąż (Michał Majnicz), który stara się to zaakceptować, nie tracąc jednocześnie statusu „mężczyzny”. Jest też zablokowany emocjonalnie młody chłopak (Stanisław Linowski), dla którego myśli o gwałcie są czymś normalnym, bo powszechnym, i który, żeby w końcu udowodnić sobie męskość, korzysta z usług prostytutki, niestety niewyglądającej jak z filmu. Są prawicowi politycy i ich żony, które po dniu blokowania kolejnych „lewackich”, by odpocząć, oddają się orgii w łaźni. I wiele innych wstydliwych przykładów ukazujących naszą hipokryzję i naszą seksualną frustrację. Szczęśliwie jednak dla schowanych za ekranami widzów, nie muszą oni się dzielić swoim potencjalnym skrępowaniem.
Pod koniec spektaklu pojawia się propozycja wyjścia z tej patowej sytuacji, w którą uwikłane są postacie, projekt rozwiązania frustrujących problemów reprezentowanych na scenie. Demirski i Strzępka każą nam wyobrazić sobie instytucję, która odpowiada na potrzebę odnalezienia słów wręcz dosłownie. To miejsce, w którym każdy akt, każda emocja i każde cokolwiek zostało precyzyjnie nazwane, skatalogowane i wyhodowane pod postacią groteskowych żywych pluszaków. Każdy z nich jest konkretnym słowem. W zależności od potrzeby, dostajesz słowo i od teraz musisz je głaskać i ogółem o nie dbać, ale za to już nie będziesz miał/miała problemu z nazwaniem tego, co chcesz nazwać. Brzmi to jak dosyć sensowny projekt, tylko przypadkiem trochę kojarzący się z Nowym wspaniałym światem Huxleya. Na szczęście jednak gdy specjalistka od owych słów (Małgorzata Zawadzka), która okazuje się jednak sama sobie nie radzić z emocjami i samotnością, spotyka równie samotnego kosmonautę (Krzysztof Zawadzki), którego żona opuściła z człowiekiem z niższej kasty, i który zamierza wyruszyć w kosmos i już nigdy nie wrócić, i gdy, może właśnie z powodu tej samotności, a może niekoniecznie, rodzi się między nimi pożądanie, to nie szukają pomocy w słowach, tylko ona oferuje mu zostanie na kolacji, zanim on wyruszy w kosmos, a chwile później po prostu już tylko się całują. I to chyba najpiękniejsza puenta, jaką mogłem sobie wyobrazić dla tego spektaklu, tym bardziej urocza, jeśli wiemy jaka relacja łączy tę parę aktorów. Potem już tylko kapitanka naszego międzygwiezdnego statku żegna się z nami, i każdy z nas, widzów, odlatuje na swoją gwiazdę.
Szczerze mówiąc nie jestem fanem twórczości duetu Strzępka/Demirski. Ich wcześniejsze spektakle podobały mi się w mniejszym lub większym stopniu, a jeśli mi się nie podobały byłem w stanie je cenić bardziej lub mniej. Zwykle po prostu przytłaczała mnie gęstość tekstu i męczyło nawarstwienie sytuacji, a estetyka jednak nie była moją. Jednakże Jeńczyna, ten zaskakująco subtelny i cichy, jak na nich, spektakl, trochę czasami złośliwy w swojej wiwisekcji, ale też bardzo czuły, był w stanie dać mi jakiś spokój, dać mi przestrzeń do porozmawiania o seksie z samym sobą. Był w stanie dać mi coś, czego nie dał mi ich, moim zdaniem przereklamowany, Triumf woli. Z czego to wynika? Nie jestem pewien. Może po prostu właśnie takiej intymnej opowieści potrzebowałem na zakończenie burzliwego 2020 roku. I wciąż nie mogę raczej powiedzieć, że to wielki spektakl, ale na pewno jest bardzo przyjemnym doświadczeniem, na które warto poświęcić trzy godziny.
Jeńczyna. Autor i dramaturgia: Paweł Demirski; Reżyseria: Monika Strzępka; Scenografia i kostiumy: Arek Ślesiński; Asystent scenografa: Julia Zawadzka; Muzyka: Tomasz Sierajewski; Video/Światło: Jakub Lech; Video: Adam Zduńczyk; Choreografia: Dominika Knapik; Inspicjentka/ asystentka reżysera: Hanna Nowak; Obsada: Iwona Bielska, Marianna Linde, Anna Paruszyńska–Czacka, Dorota Segda, Małgorzata Zawadzka, Juliusz Chrząstowski, Roman Gancarczyk, Radosław Krzyżowski, Stanisław Linowski, Michał Majnicz, Krzysztof Zawadzki, Dominika Wiak. Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Premiera on-line 31 grudnia