"Kazik, ja tylko żartowałem" Ziemowita Szczerka w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie. Pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze dla Wszystkich.
Sezon 2020/2021 w krakowskim Teatrze Nowym Proxima rozpoczął się od mocnego uderzenia. Kazik, ja tylko żartowałem to słodko-gorzka podróż w przeszłość, okraszona muzyką Kultu (i nie tylko!) wykonywaną na żywo. Opowieść, snująca się ze sceny, obejmuje ostatnie cztery dekady przemian w naszym kraju. A jak pokazuje spektakl, zmieniło się jednocześnie wszystko i nic.
Akcja przedstawienia rozgrywa się w jednym pomieszczeniu – to tzw. duży pokój, znany wszystkim mieszkańcom blokowisk, którzy urodzili się najpóźniej w latach 80. ubiegłego wieku. Z nieśmiertelną meblościanką i burym tapczanem jest niczym wyrwa w czasoprzestrzeni. Z perspektywy widowni ma się wrażenie, jak gdyby patrzyło się przez wizjer (znany też jako Judasz) na przybyszów z przeszłości. A patrzeć jest na kogo – Piotr Sieklucki jako Stanisław, kolega Kazika Staszewskiego, któremu nie dane było zrobić kariery muzycznej, prezentuje szeroki wachlarz aktorskich możliwości jednocześnie bawiąc, irytując i wzruszając widzów. Jeżeli do tego dołożymy świetnie zaśpiewane rockowe przeboje (Jolka, Jolka cudna!) to mamy swoiste One Man Show.
Razem ze Staszkiem zanurzamy się w przeszłość, do szarych bloków, strajków, wyjazdów „na saksy”, przemian gospodarczych i politycznych. W osobie prostego chłopaka, który razem z kapelą grywa po weselach, Wielka Historia zderza się po prostu z historią, tą codzienną, anonimową, z którą musiały mierzyć się miliony ludzi, takich jak główny bohater spektaklu. Akcja przedstawienia, budowana w bardzo konsekwentny sposób przez swego rodzaju samozwańczego porte parole Kazika Staszewskiego, polegała na łączeniu faktów historycznych z konkretnymi utworami w polskiej muzyce. Dzięki temu, z jednej strony przedstawiany na scenie świat zyskiwał drugie życie, z drugiej zaś można było sobie przypomnieć, że muzyka a zwłaszcza teksty piosenek miały kiedyś głębsze przesłanie, coś znaczyły. Tu należy wspomnieć o świetnych muzykach, dzięki którym utwory Kultu i innych zespołów dostały drugie życie. Aranżacje stworzone przez Marcina, Marcina, Marcina i Marcina stanowiły energetyczną podbudowę spektaklu.
O ile mroczne czasy lat 80. PRL-u czy okres przełomu 89’ można przedstawić jako Greatest Hits polskiego rocka, o tyle im później, tym już tylko gorzej. Wraz z nastaniem nowego ustroju Stanisław zakłada rodzinę z Mariolą (Katarzyna Chlebny). Sytuacja finansowa zmusza muzyka do szukania nowych form zarobku. Najbardziej dochodowy okazuje się być zespół disco polo (urocze wykonanie „Białego Misia”). Oglądając Stanisława z Mariolą w cekinowych strojach chce się zacisnąć pięści i krzyknąć „A to Polska właśnie!”. Kontynuując opowiadanie historii naszego kraju, przemian społecznych za pomocą muzyki, spektakl dociera do granicy. Dalej jest już przepaść. I nie chodzi tu o sam „rock ludowy”, jak nazywają disco polo bohaterowie (wszak każdy gatunek muzyczny ma prawo istnieć i mieć swoich fanów), a o jego rangę np. poprzez ekspansję w telewizji publicznej, która za swój cel i misję, powinna mieć promowanie kultury wyższej, ambitniejszej, kreować gusta a nie je spłaszczać. Koniec spektaklu to smutna konstatacja na temat tego, że discopolonizujące się społeczeństwo coraz bardziej tkwi w intelektualnym marazmie, ku uciesze decydentów z ulicy Wiejskiej. Dlatego też finałowa Polska Kultu, napisana wiele lat temu, brzmi niepokojąco aktualnie.