EN

20.12.2022, 12:49 Wersja do druku

Żydzi przekraczają magiczną granicę. Mistyka i chaos na scenie

„Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk w reż. Michała Zadary w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Tygodniku TVP”.

fot. Krzysztof Bieliński/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

„Księgi Jakubowe” w Teatrze Narodowym to efektowna, ale jednak porażka. Niemniej Michał Zadara pomógł mi skończyć książkę Olgi Tokarczuk, zaciekawił epoką. U niej świat Jakuba Franka, także świat dawnej Polski, jest bardziej skomplikowany niż obraz pokazany w spektaklu. Acz finalna konkluzja pisarki dotycząca „wszelkich religii” rozczarowuje.

Teatr Narodowy w Warszawie wystawił „Księgi Jakubowe”. Powieść Olgi Tokarczuk adaptowała aktorka Barbara Wysocka, a reżyserował jej mąż Michał Zadara. Spektakl jest na ogół źle przyjmowany. Niechęć do niego połączyła progresywną Anetę Kyzioł z „Polityki” z krytykami kojarzonymi ze stroną konserwatywną. Wyjątkiem okazał się pisujący coraz rzadziej recenzje Witold Mrozek z „Wyborczej”. Ale i jego entuzjazm okazał się zdawkowy.

Powszechna konkluzja brzmi: „Księgi Jakubowe” nie są szczególnie podatne na teatralną adaptację. Niektórzy krytycy idą dalej, wypominając powierzchowność i ilustracyjność także poprzednim produkcjom Zadary.

Czy ja się z tym zgadzam? Podzielam pogląd, że to się nie mogło do końca udać. Ale czy ja nic temu przedstawieniu nie zawdzięczam? Otóż tak. Po kilku latach wróciłem do niedokończonej kiedyś powieści Olgi Tokarczuk.

Może szaman?

Tym razem wchodziła mi ona dużo lepiej właśnie po obejrzeniu teatralnej, pełnej dziwności i tajemnic historii Jakuba Franka. Ktoś porównał pierwsze sceny przedstawienia Zadary do stylistyki filmowej, z krótkimi ujęciami, wręcz migawkami prezentującymi od razu całą masę postaci.

Sporo w tym niekonsekwencji, chaosu, nadmiernego rozedrgania, przypadkowości. A jednak jakoś mnie to zaciekawiło. I pomogło potem przebrnąć przez trudniejsze, nacechowane nadelokwencją, obciążone szkatułkowymi konstrukcjami krzyżującymi setki wątków partie powieści. Odkryłem, że kryje się tam sporo rzeczy interesujących, co nie znaczy, że nie budzących kontrowersji.

Jako historyk miałem oczywiście od zawsze świadomość istnienia frankistów, Żydów, którzy w XVIII wieku przekroczyli, buntując się początkowo przeciw prawowiernemu judaizmowi, magiczną granicę oddzielającą ich od chrześcijan. Właściwie to jedyny bardziej masowy eksperyment tego typu w historii Polski. Potem były już tylko indywidualne historie konwersji.

A frankiści jakoś się w polskie społeczeństwo wtopili. Czy gdyby jeden z nich, wojskowy Jan Krysiński, nie atakował z patriotycznych choć i radykalnych społecznie pozycji rodziny Krasińskich zorientowanej na carat, jeden z trzech wieszczów hrabia Zygmunt wprowadziłby do swojej „Nieboskiej komedii” zbiorowego bohatera, „chór przechrztów”? To było zaledwie kilkadziesiąt lat po tym, jak Frank podjął swoje dziwne dzieło religijne.

Ważnym sygnałem, ze to arcyciekawy temat, był dla mnie „Daas” film Adriana Panka z roku 2011. Fabuła rozpięta między Polskę i Austrię, wprowadzała Jakuba Franka, twórcę tego fenomenu, jako jednego z bohaterów. Nie była to jednak jego historia.

Frank pokazany tam jest w jednym z późniejszych momentów życia, kiedy przez chwilę stał się pupilem cesarzowej Marii Teresy (która wierzyła, że nawróci wszystkich Żydów) i jej syna Józefa II (który podobno sypiał z jego córką). W sugestywnym, stylowym wykonaniu Olgierda Łukaszewicza to ktoś w rodzaju szamana, gracza z tajemniczymi ambicjami politycznymi, być może hochsztaplera, torującego sobie drogę pośród ówczesnych elit, a jednak Panek wyposażył go też w paranormalne właściwości. Jego zagadka nie zostaje do końca rozwiązana.

W jakimś sensie nie rozwiązała jej także Tokarczuk (o ile czegoś w skomplikowanej megaopowieści nie przeoczyłem). Dostajemy sporo szczegółów na jego temat. Jakub Frank (najpierw Jakub Lejbowicz) nieustannie się przewija, jest punktem odniesienia, ale pozostaje enigmatyczny, nieprzenikniony, także dla swoich zwolenników.

Jest w powieści świetna scena, kiedy Jakuba Franka obserwuje Moliwda, czyli Antoni Kossakowski, jedna z najciekawszych tu postaci, szlachecki awanturnik obsługujący Żydów – za pieniądze, ale po trosze także z ciekawości czy sympatii. Nota bene nieobecny w adaptacji Wysockiej i Zadary. Widzi, jak Frank mamrocze jakieś formułki. Zastanawia się, czy ten naprawdę w coś wierzy. A jeśli tak, to w co. I chyba nie dostajemy tej odpowiedzi do samego końca.

Ikar? A może wizjoner?

Jakub Frank jest trochę jak bohater sławnego obrazu Pietera Bruegla zatytułowanego „Ikar”, na który powoływał się w swoim opowiadaniu Jarosław Iwaszkiewicz. Niby to główna postać, a przecież chwilami ledwie go widać pośród setek ludzi wprowadzanych czasem tylko na chwilę.

To nie jest tylko o samych Żydach. Nieprzypadkowo Tokarczuk zapowiedziała „Wielką podróż przez siedem granic, pięć języków i trzy duże religie nie licząc tych małych”. Mamy więc zalew dygresji i dygresji do dygresji, także dotyczących katolików, także Polaków.

Po co nagle każe nam pisarka śledzić wymianę myśli między poetką Elżbietą Drużbacką i księdzem Benedyktem Chmielowskim (tym od „Nowych Aten”) na temat tego, co jest bardziej przydatne dla wyrażania uczuć w literaturze: łacina czy język polski? Niektóre te kawałki są wręcz fascynujące. Inne robią wrażenie nadmiernego gadulstwa, jałowego popisu erudycją. Znaczna część tych kolejnych szkatułek zawarta jest nawet nie w normalnej narracji, a w rozlicznych listach czy tekstach pamiętnikarskich wplecionych w akcję.

Można różnie się odnosić do tego przeładowania wątkami, postaciami, sytuacjami, symbolami, słowami, ale dla człowieka rozmiłowanego w historii jest tam sporo klejnocików wartych zatrzymania się. Oto Moliwda, polski kompan Franka, snuje wizje swoistej synkretycznej religii, która zachowa wszystko co najlepsze z wyznań dotychczasowych. Czy taki był pomysł Franka? Tego się raczej nie dowiemy.

fot. Krzysztof Bieliński/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Podobnie kiedy Thomas von Schoenfeld, oświecony młody przechrzta, wygłasza tyrady na temat szans, jakie daje jego rodakom filozofia Oświecenia, nie poznamy opinii Franka. Wszak w różnych okresach swojego życia wierzył, że jest mesjaszem. Pod koniec miał się uważać za wcielenie Boga.

Jego mglista natura niestety zaważyła trochę na losie przedstawienia. W powieści mniej zwracamy uwagę na enigmatyczność Franka – wobec mnogości wątków. Jednak na scenie mamy się ekscytować przede wszystkim jego losem, więc doznajemy wrażenia braku bohatera. Henryk Simon to dobry młody aktor, ale, kiedy go oglądamy, szybko ogarnia nas irytacja, że nie wiemy, czego on chce. Ta irytacja narasta. Pytamy, czy on naprawdę uzdrawiał ludzi? Ale i o co mu chodziło?

Owszem padają z jego ust rozmaite słowa. Owszem, przed mariażem z chrześcijaństwem, zakłada komunę, gdzie wspólne są majątki i żony. Wydaje się być zainteresowany wykorzystywaniem kobiet, ale jednocześnie przyznaje im jakieś szczególne mistyczne znaczenie w jego religii. Co pociąga go ku katolickiej Matce Boskiej. Czy to wystarczy aby go uznać za wizjonera? To wszystko się rozmywa w galopadzie zdarzeń, scenek, za którymi ledwie nadążamy. A on sam pozostaje zbyt ambiwalentny, właściwie pusty.

Szkatułkowa opowieść i sporo chaosu

Z kolei próba przeniesienie na scenie rozlicznych wątków ubocznych, dygresji, udaje się słabo. Postawił Zadara na widowiskowość. Chwilami jest ona pociągająca, ba nawet olśniewa. Postaci noszą stroje z epoki (kostiumy Julii Kornackiej), a wyśmiewana przez niektórych lukrowano-chmurzasta scenografia Roberta Rumasa czyni z tego chwilami okrutną baśń.

Ale szkatułki zostają wybrane dość przypadkowo. Niektóre postaci, obecne na kilka chwil (Gitla, Aszer, reb Mortke) pozostają zdawkowo przedstawione i ledwie zrozumiałe. Nie pomaga w tym zrozumieniu afektowana narratorka Jenta grana przez samą Barbarę Wysocką, wprowadzona chyba głównie po to, abyśmy posłuchali oryginalnego, chwilami istotnie pięknego języka pisarki.

Niektóre sceny są bez lektury nieczytelne. Dlaczego Żydzi przywożą swój księgozbiór do katolickiego księdza Chmielowskiego? Kim są rozliczne kobiety z otoczenia starego już Franka, przeniesionego w realia Wiednia z czasów Mozarta, a potem do niemieckiego zamku? Czego dotyczą rzucane tam seksualne aluzje?

Prawie przezroczysty religijny reformator grany wcześniej przez Simona, nabiera – owszem – pod koniec pewnej wyrazistości. Tyle że w sugestywnym wykonaniu Jerzego Radziwiłowicza staje się odpychającym i groteskowym tyranem.

W finale akcja odrobinę zwalnia. Doznajemy nieokreślonego smutku potęgowanego przez Allegretto z 7 Symfonii Ludwika van Beethovena wykonywane na żywo przez pianistkę Justynę Skoczek. Jednak to kłębowisko pozostanie do końca nierozplątane. Czujemy, ze powinniśmy się martwić, współczuć, ale nie do końca wiemy, czym martwić i komu współczuć.

Chaosowi sprzyja inscenizacyjna decyzja Zadary. Są tu dziesiątki postaci, więc mimo licznej obsady każdy z aktorów gra po wiele ról (poza Oskarem Hamerskim – Nachmanem, po chrzcie Jakubowskim, to skądinąd jedna z najsugestywniejszych kreacji). Mamy kłopot z ustaleniem, kto jest kim. Nawet Simon po tym, kiedy przestaje być Frankiem, występuje jako nowa postać z jego otoczenia.

Owszem trafiają się aktorskie perełki, choćby Thomas von Schoenfeld Kacpra Matuli, groteskowy, a przecież jakoś dramatyczny w starciu ze starym Frankiem. Ciekawa, acz trudna do fabularnego rozszyfrowania jest Ewa, córka Franka, w wykonaniu Marty Wągrockiej. Niesie tragiczne doświadczenie, poczucie krzywdy, niestety niejasne.

Większość aktorów i postaci ledwie miga. Z satysfakcją przypomniałem sobie świetne rzemiosło weterana Mirosława Konarowskiego, który pojawia się na początku jako biskup Sołtyk. Gra on jeszcze mnóstwo innych postaci, w tym, drugiego hierarchę. Dopiero sięgnięcie w spokoju po książkę pozwoliło mi potem rozszyfrować rozliczne wątpliwości dotyczące losów poszczególnych bohaterów, czasem wręcz pojąć znaczenie rzucanych ze sceny zdań.

Większość krytyków widzi w tym przedstawieniu głównie konfekcję. Ja parę razy zastrzygłem uszami na rozmaite słowa czy sytuacje. Trudno jednak nie zainteresować się tym, na co Wysocka z Zadarą kładą nacisk, a co pomijają czy redukują. I trudno się z niektórymi decyzjami zgodzić.

Źli chrześcijanie? Jacy Żydzi?

W teatralnym programie prof. Przemysław Czapliński przeciwstawił „Księgi Jakubowe” Trylogii Henryka Sienkiewicza. I namalował demoniczny obraz pierwszej Rzeczypospolitej, państwa będącego własnością szlachty, gdzie cała reszta nie ma praw (a na dokładkę to wszystko to patriarchat). W tym ujęciu Frank próbuje się wyrwać z matni bycia podległym i nieważnym. Zarazem sam zniewala kobiety.

Oczywiście państwo stanowe niosło ze sobą niejedną niesprawiedliwość, jeśli nie okrucieństwo. Przy skrajnej decentralizacji i słabej egzekucji prawa krzywdzić było nawet łatwiej. Czy jednak to wszystko było aż tak bardzo smoliście czarne, skoro Żydzi przez kilka wieków chętnie się tu osiedlali, wynosząc się z zachodniej Europy?

Z pewnością lewicowa Tokarczuk ma antysienkiewiczowską wizję dziejów tamtej „klasowej” Polski. Ale to lewicowy Zadara dokonuje wyborów bardziej jednoznacznych niż ona. Biskup Sołtyk opowiada u niego ze sceny z satysfakcją o procesie grupy Żydów oskarżonych o mord rytualny. Jest przekonany, że te praktyki to prawda, powołuje się na zeznania aresztowanych. Słyszymy zza sceny krzyki torturowanych ludzi. Jednym słowem tamta Polska jawi się jako apokalipsa.

fot. Krzysztof Bieliński/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

To jest i w powieści. Ale przecież w innej powieściowej scenie biesiady grupy magnatów, którzy staną się protektorami Franka, przekaz jest daleki od jednoznaczności. – Ksiądz biskup też by tak mówił po torturach – zauważa ekscentryczna, obcesowa kasztelanowa Kossakowska. Tu tego nie zobaczymy, podobnie jak nie usłyszymy uwagi, że papież zabronił już wtedy wierzyć w mit rytualnych mordów.

W tej wersji zredukowana do półtorej scenki Kossakowska (Anna Lobedan) ma być wyłącznie mało sympatyczną opiekunką żony Franka Chai (Paulina Szostak). W książce jest kasztelanowa postacią głębszą, a jej motywacje dalekie są od jednoznaczności. Dotyczy to wielu Polaków na czele z tu w ogóle nieobecnym Moliwdą-Kossakowskim.

Prawda, Frank pada ostatecznie ofiarą maszynerii państwa pilnującego prawowierności religii. Pada właśnie dlatego, że staje się chrześcijaninem. Kilkanaście lat więziony w klasztorze częstochowskim jest wszakże ofiarą nietypową, wciąż mającą możnych protektorów, komunikującą się poprzez mury ze swoim ludem.

Nawet jeśli w tym układzie społecznym Żydzi są słabsi, Tokarczuk nie tai, że oni także pilnują brutalnie swojej ortodoksji. Bywają ofiarami, ale bywają też prześladowcami domniemanych herezji. Są skądinąd narodem księgi.

To w ich początkowych rytualnych rozważaniach religijnych, jeszcze nie w Polsce (Frank przybył z Azji), można upatrywać źródeł Frankowego ruchu, który zresztą prowadzi do zamordyzmu wewnątrz sekty. Z kolei brak jakiejkolwiek wolności sumienia, poczucie, że religia to sprawa publiczna, gwarantująca ład społeczny, więc trzeba ją narzucać, także łączy chrześcijan i Żydów.

Zarazem, czy końcowe ponure rozważania stronników Franka przy muzyce Beethovena o ich porażce są realnością czy odzwierciedleniem chorej duszy ich lidera, skoro nie spełnił swoich ambicji? Powtórzę: jego ludzie wtopią się w świat chrześcijański, w tym także polski. Antysemityzm polskiej szlachty był poczuciem wyższości, ale nie miał natury rasistowskiej. Tokarczuk tropi wręcz ślady różnych więzów, które pomimo ścisłego odgraniczenia łączyły obie społeczności. U Zadary prawie tego nie ma. Nie pomieściło się?

Ale chyba też nie pasowało do „antysienkiewiczowskiej” tezy wyjściowej. Zadara opowiada nam o szamotaninie człowieka próbującego się oswobodzić ze swego więżącego go statusu. U Tokarczuk jest dużo więcej o wspólnym, uniwersalnym lęku wyznawców wszystkich religii. W kilku momentach pojawia się on i na scenie Narodowego, choćby pod postacią złowróżbnej komety mającej zwiastować koniec świata. Ale te wszystkie przeczucia giną z zamęcie, w zgiełku, w teatralnych sztuczkach.

Odpowiedź wszystkim religiom?

W ostateczności czekamy na odpowiedź pisarki, po co nas w tę podróż po religiach zabrała. Czy tylko dla historycznych smaczków, dla społecznych obserwacji? Próba takiej odpowiedzi pod koniec pada. Wypowiada ją w powieści i na scenie Nachman, potem Jakubowski, jeden z najgorliwszych wyznawców Franka.

„Wszystkie religie, prawa, księgi i stare zwyczaje już minęły i zwietrzały. Ten, kto czyta te stare księgi, przestrzega tych praw i zwyczajów, to jakby ciągle głowę do tyłu trzymał, a musiał iść do przodu. Dlatego będzie się potykał i upadnie. Ponieważ wszystko co było, przychodziło ze strony śmierci. Człowiek mądry będzie zaś patrzył do przodu, przed siebie, poprzez śmierć, która była muślinową zasłoną, i stanie po stronie życia”.

Jako miara wątpliwości i rozmaitych religijnych kryzysów, to słowa ciekawe. Ale czy to jest credo samej autorki? Gdyby tak było, z gąszczu celnych obserwacji wyłaniałby się postmodernistyczny banał.

Zarazem ciężko tego manifestu nieprzydatności wszelkich religii nie zapamiętać. Tylko czy w takim przypadku ta podróż to nie jest czas po trosze zmarnowany? A może te zdania zachęcają nas do samodzielnego określenia się względem metafizyki? Co jednak, kiedy dysponujemy ułomnymi, zawodnymi narzędziami?

Wysocka i Zadara ponieśli efektowną porażkę. Z mojej perspektywy mają jednak zasługę: zachęcili mnie do zajrzenia tam, gdzie sam bym może nie zawędrował. To jednak teatr opowieści, a nie ciąg banalnych dekonstrukcji, jakich pełno na współczesnych scenach.

Autorzy pewnie nie oddali w pełni intencji pisarki. A możliwe też, że zwrócili uwagę na ograniczenia samej powieści. W każdym razie zachęcam do lektury „Ksiąg Jakubowych”. Warto, choćby na samym końcu odpowiedzią miało być poczucie niedosytu.

Tytuł oryginalny

Żydzi przekraczają magiczną granicę. Mistyka i chaos na scenie

Źródło:

„Tygodnik TVP” - tygodnik.tvp.pl
Link do źródła

Autor:

Piotr Zaremba

Data publikacji oryginału:

16.12.2022