EN

28.01.2023, 10:48 Wersja do druku

Zwarcie na zadany temat. O „Kto się boi Virginii Woolf?”, premierze Teatru Ochoty, rozmawiają Skrzydelski z Morozem

Skrzydelski: Po dwóch słabszych premierach w Teatrze Ochoty, które niedawno omawialiśmy, znów możemy powiedzieć, że to scena, przynajmniej na teatralnej mapie Warszawy, wyjątkowa. Ty chyba szczególnie lubisz tam bywać. Podkreślasz to za każdym razem, gdy mamy coś do obejrzenia przy Reja 9.

Moroz: Trafnie odczytujesz moje nastawienie. Idę do Ochoty i wiem, że nie zmarnuję czasu. To znaczy, nawet jeśli zobaczę tam przedstawienie bez większego znaczenia, to i tak nie będę się czuł nabity w butelkę, zaszantażowany czy jako widz wykorzystany. Myślę, że to kwestia szczerych intencji twórców, którzy pracują na scenie Machulskich. Zakładają oni, że warto w teatrze rozmawiać o ważnych sprawach w sposób skromny, kameralny, bez ozdobników, i że warto wykorzystać niewielką przestrzeń, którą dysponują, do zbudowania bliskiego kontaktu z odbiorcami. Sądzę też – i być może to jest kluczowe – że właśnie w tym miejscu podejmuje się próbę realnego dialogu z nieco młodszym dorosłym widzem, który chciałby w końcu zostać przekonany, że teatr to przepis na udany wieczór.

Skrzydelski: I chyba to się udaje. Choć z jednej strony widownię Ochoty zapełnić nie tak trudno, to z drugiej przecież najtrudniej wytworzyć wokół sceny pozytywną energię, która powoduje, że chce się tam wracać i regularnie zaglądać do repertuaru.

Moroz: Poza tym najnowsza premiera, czyli „Kto się boi Virginii Woolf?” Edwarda Albeego, stanowi kolejny dowód na to, że zdolna grupa ludzi trafiła w świetne miejsce, ale także w swój czas. 


Całość rozmowy - w Magazynie e-teatru

Źródło:

Materiał własny