Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam w teatrze jakąś spektakularną biesiadę. Może dziś rzadziej jada się na scenie, bo samo jedzenie stało się - inscenizacyjnie - mniej atrakcyjne dla reżyserów, widzów, a i aktorzy nie bywają już głodni?
Inaczej było tuż po wojnie, w Teatrze Wybrzeże wystawiano sztukę „Pociąg do Marsylii". W pierwszym akcie rozmowy toczyły się podczas obiadu, wnoszono wazę z zupą, nalewano ją do talerzy. W akcie drugim żołnierze kwaterujący w domu jednego z bohaterów przynieśli zupę w termosie i z namaszczeniem napełniali nią menażki. Ponoć pichcił ją na każde przedstawienie inspicjent, prawdziwe powodzenie miała jednak dopiero za kulisami, na scenie wszak trudno jednocześnie mówić i jeść.
Jakie emocje kiedyś budziło w teatrze jedzenie, opowiadał mi znajomy teatroman, który w latach 70. był w Teatrze Starym w Krakowie na przedstawieniu „Zadanie" Krendlesbergera. To historia starszych pań, które przez lata odpowiadają na listy kondolencyjne przychodzące po śmierci kolejnych prezydentów. Jest w tej sztuce moment, gdy jedna obiecuje zdradzić drugiej przepis na parzenie kawy. Widownia na słowo „kawa", oczywiście, zamiera, przebieg akcji w ogóle przestaje ją interesować, czeka już tylko na to, jaki to jest ten nadzwyczajny sposób parzenia.