„Piękny nieczuły” Jeana Cocteau w reż. Edwarda Wojtaszka w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Konrad Pruszyński na swoim blogu.
Ponad dziewięćdziesiąt razy został zagrany spektakl „Piękny nieczuły”, który w minioną niedzielę (28 listopada) pożegnał się z widzami warszawskiej Polonii. Przedstawienie w przekładzie i reżyserii Edwarda Wojtaszka z główną rolą Natalii Sikory zabłysnęło ostatni raz, ale na pewno długo pozostanie w pamięci widzów licznie zgromadzonych na widowni teatru Krystyny Jandy.
Edith Piaf była i jest uwielbiana w pełnej rozciągłości – „to ją opiewali poeci i wielbili dozorcy, kochali ją intelektualiści, artyści i zwykli sprzedawcy gazet” – jak pisze Józef Opalski. I to właśnie dla niej Jean Cocteau w 1940 roku napisał tę jednoaktówkę.
„Piękny nieczuły” to historia wielkiej miłości, sprawującej nad bohaterką władzę co najmniej autorytarną. To stan z gatunku tych, o których francuski wróbelek śpiewa w „Hymne à l’amour” – uczucie, któremu jest się w pełni posłusznym i podporządkowanym. Zaprę się mojej ojczyzny, zaprę się moich przyjaciół – jeśli mnie o to poprosisz. Mogą się ze mnie śmiać, ale zrobię wszystko, o co mnie tylko poprosisz. To właśnie miłość jest dla bohaterki największym i niewyczerpalnym źródłem cierpienia – szczególnie mocno odczuwanym po powrocie z wypełnionej po brzegi sali koncertowej do opustoszałego domu. Milczenie i zimna wstrzemięźliwość jej partnera Emila jest niczym gwóźdź do trumny. Bohaterka rzuca się konwulsyjnie po podłodze, grozi samobójstwem, rzuca na wiatr masę emocjonalnych słów, a wszystko po to, by skłonić mężczyznę do okazania choć odrobiny, ułameczka uczucia. Kiedy zostaje sama – ratunkiem i formą zadośćuczynienia staje się dla niej muzyka. Rozwarte niczym na krzyżu ramiona, podczas wykonania „Padam, padam”, są najdonioślejszym znakiem tego, że muzyka i widownia stają się dla bohaterki wszystkim, są dla niej substytutem rodziny i miłości, której w pozascenicznym życiu jej zabrakło.
„Piękny nieczuły”, poza ładną w obrazku scenografią, jest przede wszystkim zjawiskowym popisem kunsztu artystycznego Natalii Sikory. To jak operuje głosem, gestem, mimiką, oddechem, prowokuje różnorakie tiki, chrypę, konwulsyjny kaszel przerywany jeszcze bardziej gorączkowym śmiechem… to wszystko dowodzi ogromnego talentu Sikory. O francuskojęzycznych wykonaniach utworów Piaf (m.in. „Non, je ne regrette rien”, „Mon Dieu”, „Padam, padam” czy „Les prisons du roy”) nie można powiedzieć wiele więcej niż to, że były genialne i niezwykle poruszające. Cała kreacja Sikory, zarówno wokalna, jak i aktorska, odznaczyła się ogromną fizycznością i plastycznością. Każde wypowiadane i wyśpiewywane słowo było fizjologicznie przetworzone i zaprezentowane w pełnej, autentycznej emocjonalności. Nie dziwi zatem fakt, że po zakończonej przygodzie z piosenkami francuskiego wróbelka, w styczniu w Teatrze Polonia odbędzie się premiera koncertu Natalii Sikory z utworami czarnego anioła polskiej muzyki – Ewy Demarczyk. Zwyciężczyni jednego z popularnych w Polsce talent show ma bowiem w sobie TO COŚ – jakiś rodzaj tajemnicy i szczerości, który odróżnia ją od całej reszty muzyczno-teatralnego światka. Od Natalii Sikory w „Pięknym nieczułym” nie chce się, a wręcz nie powinno się, odrywać oczu – choćby na minutę.
„Sztuka Edith Piaf wydaje się nieśmiertelna. Dotyka bowiem każdego ze zranionych serc ludzkich” – pisze Józef Opalski w programie spektaklu. Wydaje mi się, że wspomnienie tego przedstawienia w sercu wielu widzów również pozostanie niezachwiane. Chciałoby się sparafrazować Piaf śpiewającą: „Mon Dieu… Laisse-la-moi encore un peu à moi…” („Mój Boże… zostaw ją choć na trochę ze mną).