„Zemsta” Aleksandra Fredry w reż. Pawła Świątka w Teatrze Powszechnym im. Jana Kochanowskiego w Radomiu. Pisze Artur Duda, członek Komisji Artystycznej IX Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
Na wstępie muszę podkreślić, że mam dużo akceptacji i recenzenckiej cierpliwości dla daleko idących ingerencji reżysera w tekst inscenizowanego dramatu, zwłaszcza należącego do klasyki. Jeżeli klasyka ma być wciąż żywa, warto zgodzić się na to ryzyko, że reżyser wraz ze współpracującymi artystami poważy się na odstępstwa od „litery” tekstu, szukając w nim inspiracji dla przedstawienia mówiącego o świecie zupełnie współczesnym. Zemsta wyreżyserowana w radomskim Teatrze Powszechnym przez Pawła Świątka to przykład takiej właśnie próby uwspółcześnienia dokonanego na dwóch poziomach jednocześnie. Po pierwsze, nastąpiła zmiana konwencji, reżyser zdecydował się na rozegranie komedii Fredry w konwencji telewizyjnego sitcomu, co widać w zastosowaniu sceny obrotowej z dekoracjami przedstawiającymi wnętrza mieszkań Cześnika i Rejenta, w kostiumach, które przenoszą postaci dramatu w czasy późnego PRL-u, koniec lat osiemdziesiątych, ewentualnie początek transformacji po 1989 roku. Tak więc, pod drugie, zmianie konwencji towarzyszy przeniesienie w inną niż sugerowana w tekście Fredry epokę historyczną.
Scenograf spektaklu Karolina Mazur i autor kostiumów Krystian Szymczak stosują (nawiasem mówiąc, znane z niezapomnianego Rewizora Mikołaja Gogola w inscenizacji Jana Klaty) nagromadzenie bibelotów, gadżetów, rekwizytów z epoki Polski Ludowej. Na ścianach mieszkania Cześnika (Marek Braun) urządzonym w eklektycznym, wręcz postmodernistycznym stylu, wiszą obok siebie sarmackie szable oraz postery (wyjęte z „Dziennika Ludowego” lub „Zielonego Sztandaru”) Prince’a i półnagich pinup girls. PRL-owski turecki dywan nie gryzie się tutaj – zdaniem gospodarza, nie moim – z kiczowatym neonowym kaktusem. Różne rejestry kultury współistnieją w tym Cześnikowym „zamku”, którego fonosferę wypełniają dyskotekowe hity tak jak uderzający w uszy Boys, boys, boys Sabriny. Oczywiście odtwarzany z magnetofonu, dziś technologii retro. Cześnik Marka Brauna ubrany w pierwszym swoim wejściu w krótkie spodenki i szlafrok przypomina biznesmena w średnim wieku. Jest to najbardziej unowocześniony Cześnik, jakiego zdarzyło mi się widzieć w inscenizacjach Zemsty. Aż trudno uwierzyć w jego pokrewieństwo z sarmacką figurą komedii hrabiego Fredry. Przy tak dużej dbałości o wnętrze mieszkania i własną aparycję może dziwić, że wciąż pozostaje singlem.
Mieszkanie Rejenta kontrastuje z lokum Cześnika „szlachetną” politurą mebli z czasów późnego Gierka oraz obrazami na ścianach. Założę się, że takie meble zdobią jeszcze niejedno mieszkanie na osiedlach z wielkiej płyty w XXI-wiecznej Polsce. Tutaj widać wyższe aspiracje, tutaj gra się w szachy. Każdy gość w domu Rejenta otrzymuje parę kapci. Trudno przeciwstawiać się gospodarzowi w takich miękkich papuciach, jego mieszczańskiej gościnności podszytej dwulicowością. Na pierwszy rzut oka Milczek Piotra Kondrata wydaje się inteligentem dochowującym dawnego etosu ginącej klasy społecznej. Jego intrygi wraz z rozwojem akcji każą jednak myśleć o prokuratorze z Polski Ludowej. Emerytowanym. Powieka mu nie drgnie w żadnej z podejmowanych transakcji czy manipulacji.
Parkiety, dywany, szafki, żaluzje wirują przed oczami widzów na scenie obrotowej, po której kręcą się figury Fredrowskiego teatru zagubione w czasoprzestrzeni. Niby wszystko tu jest poukładane, a jednak próżno tu szukać tego, co dla hrabiego Fredry mogło mieć wielkie znaczenie: kulturowej ciągłości, sentymentu do historycznej przeszłości. Owszem Fredrowska fraza nie została poddana unowocześnieniom. To, co tutaj śmieszy, wyrasta właśnie z tej frazy, a nie z PRL-owskiego sztafażu. Szlachecki świat został zdegradowany, ale przecież to jest efekt
Historii przez duże H. Reżyser radomskiej Zemsty tylko wyciąga wnioski z tego, co Historia uczyniła z klasą polskich panów, z ich kulturą materialną i duchową. A jednak chciałoby się zobaczyć na scenie tutaj w Radomiu zupełnie nowy gatunek – szlachecki sitcom, jakąś przedziwną wersję filmu Goście, goście, przeniesienie sarmackich pieniaczy i krzykaczy w nasze, cyfrowe czasy.
Konwencja sitcomu została przez reżysera zastosowana konsekwentnie do wszystkich postaci dramatu. Podstolina Małgorzaty Maślanki od razu obnaża się w oknie w rozmowie z Papkinem. Nawet w tej bieliźnie, z bezceremonialnie obnażonymi plecami, wydaje się najbardziej wiarygodna z wszystkich postaci na scenie. Podstolina nie ma czasu na ceregiele, nie ma skrupułów. Tempus fugit. Tak wtedy, jak i teraz kobieta po przejściach, wciąż mająca przed sobą całe życie, musi użyć całego swojego sprytu i inwencji, aby pozostać na powierzchni społeczeństwa, nie dać się uprzedmiotowić, zrealizować swoje plany i marzenia. W wypadku innych figur odczytanie intencji jest zwyczajnie rozczarowujące: Wacław Piotra Gawrona-Jedlikowskiego (gościnnie) to postać tak ciamajdowata, że trudno uwierzyć, jak może wejść w jakiekolwiek cielesne relacje z Klarą Neli Maciejewskiej. Ta w seksownym kostiumie i blond peruce przypomina Pamelę Anderson ze Słonecznego patrolu. Wacław ciąży tu bardziej w stronę kultury inceli, przegrywów. Niewiele dały mu dawne schadzki z Podstoliną. Jakoś jednak ucieknie od swojego przeznaczenia. Oczywiście dzięki Fredrze, który dla takich chłopców przewidział happy end. Reżyser z kolei pozwala pomiziać się Klarze i Wacławowi na trzepaku, tym TikToku lat osiemdziesiątych, który odszedł w niepamięć wraz z tureckimi dywanami.
Pozostaje jeszcze Papkin. Postać z teatralnego świata, o korzeniach w starożytnej figurze żołnierza samochwała, pieczeniarz, pasożyt (ten starożytny, rzecz jasna) i Don Kichot. Cezary Domagała w spektaklu Pawła Świątka ubrany w mundur polskiego żołnierza na misji w Iraku czy Afganistanie to kompletne nieporozumienie. To znaczy, przepraszam, nie aktor jest tu nieporozumieniem, lecz kostium, który niweczy jakikolwiek wymiar poetyckości czy komicznej sentymentalności tego bohatera. Kiedy bowiem zamykałem oczy na ten hiperrealistyczny kostium, błogosławiąc reżysera i kostiumografa, że nie przebrali go w mundur żołnierza Ludowego Wojska Polskiego, słyszałem dobrze brzmiącą Fredrowską frazę, gdzieś momentami zbliżoną głosowo do Tadeusza Fijewskiego, ten rodzaj ciągłego myślenia na głos zgodnie z zasadą „Mówię, więc jestem”.
Cóż z tych ulotnych wrażeń, skoro dojmujący realizm, przeładowanie sceny przedmiotami, przesyt szczegółów nie pozwalają żadnej postaci w radomskim spektaklu wejść na poziom artystycznej metafory. Nie wspomniałem ani razu o sąsiedzkim sporze o mur graniczny. Nieprzypadkowo, bo w sitcomie to jest pretekst do serii mniej lub bardziej wyszukanych gagów. W radomskiej Zemście pozbawiony większego sensu, pozbawiony emocji. Może gdyby ta Zemsta w większym stopniu była skoncentrowana na „chłopcach, chłopcach, chłopcach”? Polakach naszych czasów? Nie chcę przez to powiedzieć, że sitcom uniemożliwia wejście na wyższy poziom problemowy. W radomskim spektaklu przecież dziwne Fredrowskie wiersze do niego jakoś pasują. I tylko widz nie ma się za bardzo z czego śmiać.
***
Aleksander Fredro, Zemsta, reż. Paweł Świątek, Teatr Powszechny im. Jana Kochanowskiego w Radomiu, prem. 25 marca 2023.