EN

18.10.2024, 11:49 Wersja do druku

Zblazowani bogacze

„Romeo i Julia” Williama Shakespeare'a w reż. Jana Klaty z Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu. Pisze Kamil Bujny z Nowej Siły Krytycznej.

fot. Łukasz Giza

Dla Jana Klaty żywe nie jest nic – tak można by opisać „Romeo i Julię” z Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu, parafrazując wiersz Wisławy Szymborskiej. Reżyser zamknął bowiem wszystkich bohaterów dramatu Williama Shakespeare’a na cmentarzu, jeszcze za życia uczynił ich zmarłymi.

Mirek Kaczmarek, scenograf, podchwycił tę intuicję: jego Werona to nie urokliwe, tętniące życiem włoskie miasteczko, lecz właśnie stary cmentarz; to na nim, wśród kilkudziesięciu kamiennych pomników rozgrywa się akcja. Nekropolia stanowi symboliczną i czytelną zapowiedź końca – śmierci kochanków. Obserwujemy więc bohaterów pozbawieni nadziei, niejako wyczekujemy nieszczęścia – zwłaszcza że protoplaści zwaśnionych rodów, rodzice Romea (Tomasz Leszczyński, Magdalena Szczerbowska) i Julii (Cezary Studniak, Justyna Szafran), od początku eskalują konflikt. Zachowanie Montekich i Kapuletów determinuje nie tyle wzajemna nienawiść, ile nadmiar pieniędzy. Klata nie pogłębia portretów psychologicznych postaci, nie tłumaczy obowiązujących między nimi zależności, nie szuka kontekstu społecznego. Od pierwszych scen wiemy, że poznajemy losy zdegenerowanych bogaczy, którzy na własne życzenie – przez zblazowanie – doprowadzają do tragedii. Członkowie skłóconych rodów czują się lepsi od innych, teatralizują zachowania. Bliżej im do posągów niż do żywych osób: są niedostępni, wyniośli, pozbawieni empatii; nie potrafią rozmawiać tak ze sobą, jak i z bliskimi – co nie zostaje bez wpływu na decyzję nastoletnich kochanków (w roli Julii – Klaudia Waszak, Romea – Jan Kowalewski).

Wrocławskie przedstawienie to opowieść tyleż o niemożliwej miłości, co o degeneracji elit, ich moralnym upadku. Widzimy ludzi umarłych już za życia – ich martwota wynika jednak nie z ustania procesów życiowych, lecz z wyzucia z emocji i ludzkich odruchów. Kaczmarek, który zaprojektował również kostiumy i poprowadził reżyserię świateł, porzuca historyczną rekonstrukcję na rzecz celebrycko-rewiowej stylistyki. Wnętrze bohaterów kontrastuje z ich zewnętrzem. Aktorzy, wychodząc z kulis, przypominają niekiedy modeli z pokazów luksusowych i ekstrawaganckich domów mody. Wykorzystane w strojach welury, cekiny, pióra, pstrokate wzory, wymyślna biżuteria, kimona, skóry i futra wprowadzają dużo kolorów, z tym że kreowany przez Klatę świat jest czarno-biały – nie tętni życiem, jest umarły, skazany na zagładę.

Kostiumowa patchworkowość znajduje odbicie w muzyce. Endy Yden przygotował bardzo zróżnicowany repertuar: niektóre kompozycje odpowiadają wyobrażeniu widza o musicalu, inne wymakają się temu skojarzeniu. W rezultacie otrzymujemy zarówno chwytliwe, zespołowo śpiewane utwory (przypominające niekiedy te z „1989” Marcina Napiórkowskiego i Andrzeja „Webbera” Mikoszy w reżyserii Katarzyny Szyngiery), ckliwe, romantyczne piosenki opowiadające o zakazanej miłości (choćby w scenie balkonowej), podniosłe metateatralne wykony komentujące lub zapowiadające akcję (Emose Uhunmwangho pojawiająca się jako Duch Werony), jak i zagrane na syntetyzatorach songi. Ten gatunkowy i stylistyczny rozrzut okazuje się jednak zbyt duży. Przedstawienie nie wybrzmiewa przebojami (trudno po wyjściu z teatru zanucić którąś z piosenek), ale też nie wzrusza interpretacjami. Wydaje się niekonsekwentnie poprowadzone, zwłaszcza że partiom śpiewanym towarzyszą długie, czasem wręcz przegadane, sceny dialogowe, działające na niekorzyść dramaturgii.

Klacie nie udało się więc znaleźć dla „Romea i Julii” interesującej musicalowej formy. Przedstawienie jest bezpiecznym, dość oczywistym odczytaniem kanonicznego tekstu, nie pozostaje w pamięci. Brakuje mu przede wszystkim wyrazistej i logicznej gradacji, która pozwoliłaby zhierarchizować poszczególne elementy opowieści, nadać im znaczenie. Tragedia nieszczęśliwie zakochanych nie zajmuje widza, choć odtwórcy głównych ról – zwłaszcza Romeo, ukazany jako młokos, nieradzący sobie z własnymi emocjami – prezentują się przekonująco. Wszyscy bohaterowie są jednak powierzchownie potraktowani, zamknięci w stereotypowych figurach: niedojrzałego młodzieńca, rozpieszczonego dziecka, podporządkowanej mężowi żony, ojca-tyrana i tak dalej. Nie poznajemy motywacji postaci i nie widzimy ich przemiany. Dylematy protagonistów jawią nam się przez to jako nieautentyczne, zaledwie „odgrywane” na potrzeby fabuły. Nie sposób zrozumieć, z czego wynika niechęć Montekich i Kapuletów do siebie – przedstawiciele rodów wydają się bliźniaczo podobni. Na ich tle wyróżnia się mieszkający w przyczepie kempingowej Ojciec Laurenty (Konrad Imiela), który jako jedyny jest podmiotem, a nie przedmiotem wydarzeń. Zdaje się pochodzić, jako kapłan-mag, z innego – ni to ludzkiego, ni to fantastycznego – świata.

„Romeo i Julia” jest zatem przedstawieniem zarówno pozbawionym nieoczywistej refleksji nad dziełem Shakespeare’a i społecznego komentarza, jak i niewybrzmiewającym przebojowymi songami. Dużo się w nim dzieje, ale wszystko wydaje się dość chaotyczne. Wrażenie to umacnia rozpiętość gatunkowa piosenek, operowanie różnymi konwencjami, niezbyt przemyślane ustawienie scen oraz projekcje Natana Berkowicza, które odciągają uwagę od aktorów, grających przez prawie cały czas w głębi sceny. Klacie nie udało się wykorzystać potencjału wrocławskiego zespołu oraz ukontekstowić tragedii stratfordczyka własnymi intuicjami. Trudno powiedzieć, z jakiej perspektywy reżyser prowadzi musical i co właściwie chce nam powiedzieć – że pieniądze bywają powodem zguby, a ci, którzy noszą wspaniałe i modne ubrania, nie zawsze są szczęśliwi? Jeśli tak, to trochę mało, jak na ponad trzygodzinne widowisko.

***

Kamil Bujny – ur. 1996, absolwent filologii polskiej, kultury i praktyki tekstu oraz publikowania cyfrowego i sieciowego na Uniwersytecie Wrocławskim. Publikował m.in. w „8. arkuszu Odry”, „Teatrologii.info”, „Stonerze Polskim” i „zakładzie.magazyn”. Mieszka we Wrocławiu.

Źródło:

Materiał własny

Autor:

Kamil Bujny

Wątki tematyczne