EN

27.09.2021, 11:57 Wersja do druku

Zbigniew Macias: W życiu i na scenie szukam swojego kursu

Ze Zbigniewem Maciasem, śpiewakiem, który dzisiaj na scenie Teatru Wielkiego w Łodzi świętować będzie jubileusz 40-lecia pracy artystycznej, rozmawia Dariusz Pawłowski w Polsce Dzienniku Łódzkim.

fot. arch. artysty

Pański benefisowy koncert nosi tytuł „Gdybym był bogaczem...". Czy po czterdziestu latach kariery został pan bogaczem?

Pewnie wtedy przestałbym śpiewać „gdybym był...". Ale można to rozpatrywać w różnych kategoriach i pod pewnymi względami jestem bogaty, dotyczy to jednak kwestii emocjonalnych i artystycznych. Tewjemu Mleczarzowi, z którą to postacią jestem związany od lat i wciąż pod rękę sobie chodzimy, też nie chodziło przede wszystkim o pieniądze, ale o to, by świat go zauważył. W naszym zawodzie nie pieniądze są najważniejsze, choć są przyjemne.

Pamięta pan moment kiedy pierwszy raz wyszedł na scenę?

Tak, to było jeszcze podczas studiów w Akademii Muzycznej, wcześniej niż czterdzieści lat temu. Wydarzyło się to w operetce „Gejsza". Zaproszono mnie, by wzmocnić chór i dano mi też drobny epizod, w którym zostałem zauważony. Bardzo to przeżyłem. Ale taki prawdziwy debiut miał miejsce w 1981 roku, w „Skrzypku na dachu".

„Skrzypek..." jest z panem przez całą karierę, wiele razy wracał pan do roli Tewje Mleczarza...

W Łodzi były to dwie inscenizacje: Marii Fołtyn i Jana Szurmieja, ale grałem też tę postać we Wrocławiu, w Warszawie, Krakowie, a i sam dwa razy „Skrzypka..." zrealizowałem. To rzeczywiście jest tytuł, który przewija się przez całe moje życie.

Jest pan solistą, który może się pochwalić różnorodnością gatunków muzycznych i teatralnych, po które pan sięgał. To musiało być niełatwe?

To prawda, nie było łatwe, ale właśnie to mnie fascynowało. Pewnie niektóre rzeczy wychodziły mi lepiej, inne gorzej, ale przemieszczanie się od opery, przez operetkę, musical, do piosenki, od muzyki współczesnej, przez romantyzm, po barok było dla mnie wielką radością.

A czy jest pan zatem artystą, który dokładnie wszystko planuje, czy też przygotowuje na ostatnią chwilę?

Nie mam wszystkiego precyzyjnie zaplanowanego, raczej działam spontanicznie. Jak się już na coś zdecyduję, to naturalnie staram się zrobić to najlepiej, jak potrafię. Ale lubię wyzwania i stąd wspomniana różnorodność.

Które wydarzenia, przedstawienia uważa pan za najbardziej znaczące w czasie całej kariery?

Można by długo wymieniać. Na pewno wielką dla mnie sprawą, było dziesięć lat spędzonych w Teatrze Wielkim w Łodzi, gdzie brałem udział w fantastycznych widowiskach, jak transmitowana przez telewizję „Tosca" z Teresą Wojtaszek-Kubiak, czy „Wesele Figara" w reżyserii Adama Hanuszkiewicza, „Nabucco", „Rycerskość wieśniacza", a potem w Teatrze Wielkim w Warszawie „Halka", „Parsifal", „Salome". Było też sporo przedsięwzięć za granicą. Myślę, że zrealizowałem dużo rzeczy, które chciałem, a mam nadzieję, że jeszcze wiele przede mną.

A zdarzało się panu odmawiać?

Wielokrotnie, z różnych powodów. Uznawałem, że partia jest nie dla mnie, albo z reżyserem było mi nie po drodze. Kiedyś przygotowywałem rolę Jagona w „Otellu" i zrezygnowałem, bo zbyt wiele mnie ta postać kosztowała emocjonalnie.

W pewnym momencie do śpiewania doszła reżyseria...

Tak, reżyseria tkwiła we mnie od dawna. Już w czasie „Wesela Figara", gdy Adamowi Hanuszkiewiczowi przerobiłem jedną scenę, to on powiedział: „ty będzie kiedyś reżyserem". W pewnym momencie uznałem, że chciałbym swoje przemyślenia i doświadczenia, wraz z z grupą wspaniałych artystów, przekazać innym.

W roli reżysera udało się panu zrealizować kilka marzeń, na przykład musical „Jesus Christ Superstar".

Tak, to było moje wielkie marzenie, z tym tytułem jestem bardzo mocno emocjonalnie związany. I myślę, że był to jeden z ważniejszych spektakli w Łodzi, nie tylko w historii Teatru Muzycznego.

Kolejnym doświadczeniem była funkcja dyrektora artystycznego Teatru Muzycznego. Jak patrzy pan teraz na ten czas?

To było trudne doświadczenie, bo zarządzanie tak dużą instytucją wymaga wielu poświęceń i niełatwych decyzji. Lecz wspominam to jaką wspaniałą przygodę i mam nadzieję, że zapisałem się nie najgorzej w historii sceny i naszego miasta.

Poza sztuką największą pana pasją jest żeglarstwo?

Tak. Żeglarstwo nauczyło mnie, że trzeba znaleźć swój wiatr. I dlatego zawsze w życiu prywatnym czy zawodowym idę swoim kursem, szukam swojego wiatru.

Jaka jest nagroda?

Moją nagrodą jest moja publiczność, która po tych czterdziestu latach wciąż ze mną jest. A wszystko, co robiłem na scenie, robiłem właśnie dla niej.

Tytuł oryginalny

W życiu i na scenie szukam swojego kursu

Źródło:

„Dziennik Łódzki” online nr 225