Sztajgerowy Cajtung rozmawia z Robertem Talarczykiem o spektaklu “Miłość i polityka”.
Sztajgerowy Cajtung: Ile w Twojej postaci, Ministrze Sprawiedliwości, jest Roberta Talarczyka?
Robert Talarczyk: Nic (śmiech). Jestem uczciwy, nie zajmuję się polityką, nie knuję, nie mam dużych pieniędzy, które mógłbym gdzieś ukryć… Nic nie mam wspólnego z ministrem tego rządu…
Sz. C.: Tego francuskiego rządu.
T.: Tego francuskiego rządu. Takie zachowanie, jakie uskutecznia Pan Minister, jest mi po prostu obce.
Sz. C.: A kto miał największy wpływ na Twoją rolę?
T.: Czas. Miałem bardzo mało czasu… miałbym więcej, ale długo nie potrafiłem się nauczyć tekstu, a później musiałem go szybko przyswoić i znaleźć jakiś patent na Ministra… przyglądałem się różnym postaciom z życia publicznego. Nie tylko z ostatnich lat, z wcześniejszych również: można znaleźć wiele odpowiedników i inspiracji dla charakteru tego człowieka.
Sz. C.: Który bohater z Miłości i polityki zrobił na Tobie największe wrażenie?
T.: Mój asystent, który przechodzi głęboką przemianę. Z absolutnie uczciwego i szczerego człowieka staje się ostatnią szują, jeszcze gorszą niż Pan Minister, którego kreuję. W świetny sposób to oddaje Hubert Bronicki, z którym mam przyjemność występować na scenie.
Sz. C.: Co w tym spektaklu najbardziej doceniasz?
T.: Dobre towarzystwo: spotykamy się na scenie i potrafimy nie tylko grać tekst, który został zapisany przez autora i dobrze się bawić, ale też dobrze się czuć w swoim towarzystwie, zaskakiwać się różnymi żartami, które mają swoją klasę, rytm i nie odbiegają od sensu sztuki. Często zdarza nam się, szczególnie w scenie trójkowej z Hubertem i Izą [Malik] bądź Ewą [Kubiak], doprowadzić do sytuacji, w której nie jesteśmy w stanie grać, bo tak się śmiejemy. Publiczność widzi to i razem z nami wchodzi w zabawowy aspekt sztuki. Dobre towarzystwo to podstawa, w tej sztuce również.
Sz. C.: W takim razie co Cię w Miłości i polityce śmieszy?
T.: Śmieszy mnie na przykład Sergiusz. Kiedy jesteśmy na scenie kompletnie zgotowani, bo namieszaliśmy, publiczność wyje ze śmiechu i dołącza się Sergiusz, ze swoim tubalnym śmiechem. Wtedy jest już pozamiatane. A jego nie jest aż tak łatwo zgotować, żeby się głośno śmiał… jednak zdarzyło nam się to parę razy.
Sz. C.: Jaki moment w spektaklu jest dla Ciebie najtrudniejszy?
T.: Początek. Wydaje mi się wtedy, że nic nie pamiętam, nie znam ani jednego grama tekstu, pierwsze dwa zdania są najtrudniejsze, jestem bardzo zestresowany i czasem zdarza mi się powiedzieć inne dwa zdania niż te, które są zapisane. Wtedy zaczynam się nerwowo rozglądać, czy nie ma suflera, a że w Teatrze Korez nie ma suflera, Hubert ratuje mi życie, za co jestem mu niezmiennie po każdym spektaklu wdzięczny.
Sz. C.: Na ile Twoja rola, rola poważnego ministra, pozwala Ci na improwizacje i rozśmieszanie innych?
T.: Im bardziej jestem poważny i serio, tym bardziej mogę sobie pozwolić na różne żarty, mówione poważnym głosem i z poważną miną, które wytrącają z równowagi moich partnerów, przede wszystkim Huberta. Ta rola daje duże możliwości.
Sz. C.: A pamiętasz jakieś spektakularne zgotowanie?
T.: Wyjaśniam Hubertowi, że Poseł chce się przespać z moją żoną. On woła „Jak to?”, a ja uzupełniam, że chce z nią wyjechać na Gwadelupę. I ostatnio mówię, że Poseł chce się przespać z moją żoną, a Hubert na to „Ale dlaczego na Gwadelupie?”. Zapytałem: „A skąd pan wie, że na Gwadelupie?”. Hubert zorientował się, że powiedział o kwestię za daleko i wyjaśnił „a, jakoś tak mi przyszło do głowy”. Zdarzyło się jeszcze parę rzeczy… Basi [Lubos] wbiliśmy do głowy, że nie mówi się „łindserfing” tylko „łindsurfing”, za każdym razem to tak powtarza.
Sz. C.: Na czym najbardziej zależy Ministrowi?
T.: Żeby wyjść z tego wszystkiego z twarzą, z pieniędzmi i ze stanowiskiem. Żeby nikt się nie zorientował, że tracę grunt pod nogami. Jak każdy rasowy polityk, mam tak ściemniać, żeby nikt się nie zorientował, że ściemniam. I tak wszystkich omotać, żeby pracowali na mnie, a żeby im się wydawało, że pracują dla dobra Francji.
Sz. C.: Było w Twojej roli coś takiego, czego nie mogłeś zrobić na początku, do czegoś się przełamywałeś?
T.: Chyba do tego, że musiałem wychodzić w piżamie. Musiałem sobie kupić fajną piżamę, żeby nie wyglądało, jakby Minister był głębokim frustratem i miał dochody na poziomie 500 złotych rocznie.
Sz. C.: Od początku Twojego grania zaszła jakaś zmiana w tym, co przedstawiasz na scenie?
T.: Każdy spektakl jest inny. Ten przygotowywaliśmy bardzo szybko, tak, że na początku, w moim przypadku, był dość intuicyjny. Teraz udaje mi się poznawać tekst i zaskakuję czasem partnerów, mówiąc słowa, których nie mówiłem. Oni wtedy się dziwią: „Ale ty tego nie mówiłeś!”. Przepraszam bardzo: to jest w tekście! Zobaczcie sobie! Nauczyłem się tekstu! Im dłużej w tym gram, tym więcej poznaję niuansów, które są w oryginale.
Sz. C.: Co typowego dla Korezu jest w Twojej postaci?
T.: Ironia i autoironia. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że gram z dystansem do postaci i z takim odautorskim, odtalarczykowym okiem do widza. Ono jest delikatne, ale ma to, co uwielbiam w Korezie i co z Mirkiem często stosujemy dla wtajemniczonych widzów: rozmaite znaczki, sygnały. Dajemy widzom mapę ścieżek do komnaty, żeby mogli odkryć skarb. Wszystko jest kwestią tego, na ile znają nasz język, na ile nas znają, żeby szukać tych komnat i zbierać skarby. Autoironia przede wszystkim.
Sz. C.: Jest jakiś temat, którego Ci w tym spektaklu brakuje?
T.: To klasyczna komedia francuska… może powinna być jeszcze bardziej ostra w diagnozie, wobec klasy politycznej, bo przecież ta sztuka nie dotyczy tylko Francuzów, ale też polityków mieszkających nieco bliżej od Sekwany, może powinna być bardziej prześmiewcza….
TEATR KOREZ: Miłość i polityka – 28 sierpnia, piątek, godz. 18:00, Sztygarka.
Tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”