Sztajgerowy Cajtung: Od szkolnych wygłupów przy mikrofonie po własny recital. Czym jest dla Ciebie piosenka kabaretowa?
Joanna Kołaczkowska: Piosenka kabaretowa ma w sobie coś więcej niż „zwykła” piosenka, chociaż nie chcę tego określenia nadużywać, ponieważ są przecież także niezwykłe piosenki. W kabaretowej jest o ten element więcej, że poza tym, że może wzruszyć albo zwyczajnie się podobać, może jeszcze nas rozbawić. Ja bardziej preferuję piosenki, które nieprzesadnie rozbawiają, nie są prześmieszne. Wydaje mi się, że piosenek prześmiesznych nie słychać. Staram się więc mieszać klimaty, tak, żeby był śmiech, żart i humor, ale żeby też było słychać melodię i żeby można było docenić muzykę. Kiedy piosenka jest zbyt zabawna, przechodzimy trochę w monolog. Piosenka kabaretowa ma dla mnie ogromne znaczenie, ale oprócz rozbawiania chcę też śpiewać, dlatego połączyłam sobie te dwie drogi.
Sz. C.: A jako słuchacz piosenek kabaretowych na co zwracasz uwagę?
J. K.: Przede wszystkim na tekst. Kiedyś, a mówię tu o bardzo dawnych czasach, kiedy słuchałam piosenek, nieszczególnie się zajmowałam tekstem, dla mnie piosenki to była muzyka. Później, kiedy sama zaczęłam występować na scenie, tekst nabierał coraz większego znaczenia. Dla mnie to była eureka: że tam o coś chodzi, że jest jakaś fabuła, coś więcej niż muzyka. Zobaczyłam, że wszystkie piosenki mają coś w sobie, że tekst jest równorzędny z melodią. W tym momencie piosenka się dopełniła, zaczęłam odbierać je dojrzalej. I teraz, kiedy spoglądam na kabaretową piosenkę, liczy się dla mnie tekst. A oprócz niego muzyka, melodia, charyzma wykonawcy… ale tekst przede wszystkim.
Sz. C.: Jakaś piosenka kabaretowa Cię zmieniła?
J. K.: Piosenki Kabaretu Starszych Panów. To było dla mnie odkrycie i szok, kiedy do mnie dotarły: ich humor, zamysł, poetyka… a poza tym nie można ich rozpatrywać w oderwaniu od wykonań, które były przecież nieziemskie. Te piosenki bardzo mnie zmieniły, przerzuciły na inną stronę. Ciężko nawet powiedzieć, żeby one były kabaretowe, Kabaret Starszych Panów to tylko nazwa. Tam był brutalny świat obleczony poezją. Co jeszcze? Dojrzewałam i grałam w Kabarecie Potem, Władek Sikora, klub Gęba, wszystkie imprezy towarzyszące naszej twórczości… braliśmy się między innymi za poważny repertuar: Wysocki, Opera za trzy grosze, lata 20., lata 60., piosenka wojskowa… Zajmowaliśmy się bardzo różnymi piosenkami. W Kabarecie Potem kompozycje Adama Pernala, Smutnego, który już, niestety, nie żyje, też były trochę nacechowane klimatem Starszych Panów. I tak w Kabarecie Potem, a później w Kabarecie Hrabi miałam okazję śpiewać niezwykłe piosenki. To mnie zaprowadziło do recitalu. Recital to wypadkowa tego, jak edukowałam się muzycznie. Cały czas się czegoś w tej dziedzinie uczę, na jakimś etapie pojawia się myśl „Już wiem!”, już mam sformułowany pogląd... a tu znów widzę coś nowego, coś odkrywam. Mam to, co jest potrzebne artystom: ciekawość, która zwycięża ze strachem. Oczywiście, czasami się boję coś zrobić: zagrać czy zaśpiewać, ale ciekawością przezwyciężam ten strach.
Sz. C.: Chowasz się na scenie za muzyką, rekwizytem albo za akompaniatorem?
J. K.: Najczęściej potrzebowałam chowania się za kolegami i to mi zawsze wychodziło. W Potemach tak było… prosiłam Władka: „piosenka tak, ale zrób chórki, tak, żeby ludzie na mnie nie patrzyli”. Jak na przykład robiliśmy Nudzę się, to bardzo mi odpowiadało, że koledzy z tyłu odciągali ode mnie uwagę. A jak już Adam Pernal złamał kiedyś krzesło, albo pianino się wywróciło… bardzo mnie to ucieszyło, nie zmartwiłam się, że na mnie już ludzie nie patrzą, to było coś fantastycznego, mniej się bałam. Do tej pory, przyznam, mam strach, kiedy wychodzę zaśpiewać piosenki. Na szczęście, jak się dowiedziałam, wszyscy śpiewający artyści mają podobne lęki. Boją się, że zapomną tekstu. Boże, jak to dobrze, że nie jestem z tym sama! Opowiadamy sobie później historie, jak wybrnęliśmy, gdzie sobie teksty przyklejaliśmy, jak sobie budujemy kotwice pamięciowe, żeby skojarzyć kolejny wers... Wszyscy to przerabiają i przeżywają straszliwe męki. Muszę powiedzieć, że śpiewanie mnie stresuje, ale ciekawość jest większa.
Sz. C.: Gdzie sobie przykleiłaś tekst?
J. K.: Na przykład miałam taki numer, że robiłam na drutach. Miałam robótkę, żółty szaliczek i na tym szaliczku przykleiłam sobie tekst. Niestety, był mało widoczny, a ja już noszę okulary do czytania, nie miałam jednak jeszcze takiego doświadczenia, żeby te okulary założyć. I przybliżałam ten szaliczek, podnosiłam go do oczu i ciągle nic. A tutaj trzeba śpiewać, a tutaj jest rytm… W tekście, w monologu, w skeczu uwielbiam improwizować, a w piosence nie. Ostatnio z Czesławem śpiewaliśmy Time to say goodbye w wersji polskiej, mamy własny tekst i zrobiłam typowy błąd, o którym opowiadają i który robią wszyscy śpiewający. Śpiewam, śpiewam, śpiewam i sobie myślę „hej, koleżanko, czy ty pamiętasz czwarty wers, który za chwilę będzie?”. To najgorsze, co można zrobić. Tu śpiewam, trzymam się tekstu, roli, muzyki, a łeb, mózg pracuje nad czwartym wersem. I oczywiście, co? Nie pamiętam. I mózg mówi: „Nie pamiętasz! He, he, tu cię mam”. Zamiast poddać się śpiewaniu, przechodzę na czwarty wers i oczywiście nie wiem, co tam jest, bo nie przypomniałam sobie wtedy. Ale nie mogłam sobie przypomnieć, bo przecież wtedy właśnie śpiewałam piosenkę. Podobno wszyscy to robią, więc okej, jestem zdrowa.
Sz. C.: Cenisz absurd. A jak oceniasz pomysły, na które wpadasz? Skąd wiesz, że one są dobre?
J. K.: Muszą się mnie podobać. Wtedy myślę sobie tak: jak coś mi się podoba, to sobie to wypróbuję, zrobię to z ludźmi i zobaczę. Mam przeczucie, że to będzie fajne, skoro mnie się podoba i skoro widownia, która mnie zna, kiedy słyszy żart czy piosenkę, powinna tak samo zareagować jak ja. Oczywiście są sytuacje, w których trochę się mylę. Robię coś i nagle: co? Nie ma tu reakcji? Ale też nie przejmuję się. Jednak cały czas mnie prowadzi ciekawość, szukam, sprawdzam, co się stało. Nie zaśmiali się, ale nie dlatego, że źle to wykonałam. Szukam powodów, próbuję je zlokalizować. Na to, że ludzie się śmieją, że coś im się podoba, wpływają tysiące czynników, łącznie z tym, jak się dzisiaj czują, jaka jest pogoda, gdzie gramy, czy ludzie dobrze widzą i dobrze słyszą, czy ja ich dobrze wprowadziłam w klimat, czy rozumieją to, co mówię, czy jest jakiś problem z dykcją… Po zlokalizowaniu powodu próbuję jeszcze raz ten żart, w następnym spektaklu. bywały takie sytuacje, że jednak żart jest kompletnie nieodczytywalny i trzeba z niego zrezygnować. Ale bywa też tak, że na przykład muzyka jest za bardzo intensywna: śpiewam piosenkę i muzyka ściąga całą uwagę, bo jest za piękna. Nie może być za piękna, a jeśli jest, to trzeba jej oddać więcej miejsca i tekst nie może być za gęsty, za bardzo absorbujący. Tekst nie może rywalizować z muzyką a muzyka z tekstem. Dlatego to jest takie trudne, ale też piękne i fascynujące.
Sz. C.: Co Cię zaskakuje? Publiczność?
J. K.: Mnie bez przerwy coś zaskakuje. Tworząc recital, tworząc piosenki, zapowiadając je, nie miałam pewności, że coś powiem. Dużo improwizuję. Wprowadzenie piosenki ma znaczenie: kiedy jest odpowiednie, to piosenka może działać nawet dziesięć razy mocniej. Ludzie czasami muszą wiedzieć, co się dzieje w piosence, a czasami potrzebne jest zupełne zaskoczenie i to trzeba wyczuć. Bywało, że coś robię, gram, mam pojęcie, jaką siłę ma piosenka i nagle dzieje się coś niespodziewanego… Mam taką piosenkę, że jem sernik w trakcie. Jazzująca trochę piosenka, grzecznie jem. Kiedyś zjadłam go bardziej… że tak powiem… gwałtownie i zobaczyłam, że to jest fajne, do tego dopisaliśmy z Łukaszem całą scenkę przed piosenką. Lubię to rozwijanie, zmienianie, budowanie programu. Nie jest to tylko zestaw piosenek. Wiem mniej więcej, kiedy piosenka jest dokończona, zapięta na ostatni guzik. Ale i tak co chwilę są reakcje publiczności, których nie przewidziałam. Na samym początku opowiadam, skąd nazwisko, bo zmieniały się moje nazwiska, na początku nie liczyłam na przesadne reakcje, po prostu opowiadałam fakty, przedstawiałam siebie i muzyków, bo gra z nami Jacek Olejarz na kahonie i Łukasz [Pietsch]. Zaczęłam przedstawiać nas, opowiadać o nazwiskach, improwizować… nie zdradzam sekretów z mojego życia, ale to zaczęło budować atmosferę. Jeśli ludzie gdzieś fajnie reagują, w następnym występie to powtarzam, uczę się tego, zastanawiam się, co zostawię, co wyrzucę… Buduję na spontanie, widownia cały czas pomaga mi to rozwijać.
Sz. C.: Jaka jest Twoja najważniejsza piosenkowa wskazówka?
J. K.: Odwaga. Tylko odwaga. Wokal nie ma znaczenia. Tu [rozmawiamy w katowickim Teatrze Korez], kiedy grałam recital, strasznie się bałam i przed samym wejściem powiedziałam sobie: „Aśka, przestań się bać, odwagi! Wszystko będzie dobrze!”. Weszłam i zagrałam na luzie, już się nie denerwowałam. Ja trochę tak mam, jak przed egzaminami. Zawsze przed egzaminami się potwornie bałam, jak wchodziłam to zdobywałam świat. To mi teraz pomaga, bo kiedy wchodzę na scenę, to odpalam turbodoładowanie i jadę.
Sz. C.: Masz jakieś ulubione chwyty na scenie?
J. K.: Na pewno improwizacja. O to się nie boję. Jak się coś nie uda, albo coś pójdzie bardzo dobrze, to coś sobie dodam. Improwizacja zapewnia scence niesamowitą świeżość. Jest potrzebna, żeby nie zapomnieć, o czym to było, jakie powinno być. Improwizacje sobie wykorzystuję. Innym chwytem, nazwijmy to chwytem, jest nawiązywanie silnego porozumienia z widownią. Muszę najpierw tę widownię zdobyć, wiedzieć, że jest przychylna. Chcę się czuć trochę jak w rodzinie, buduję taką atmosferę, że możemy się pozwierzać, może jednostronnie. Wtedy się dobrze czuję. Muszę się czuć bezpiecznie, poczucie bezpieczeństwa to jest przecież podstawa funkcjonowania. Nie chcę się na scenie konfrontować, nie chcę widowni sprawdzać, trzymać na dystans, chcę mieć ją bardzo blisko. Jak dziecko wchodzi cioci na kolana: widownia jest taką ciocią, której ja siadam na kolanach i będę rozśmieszać. Kiedy poczuję się dobrze, wiem, że na koncercie da się razem egzystować.
Sz. C.: A czego byś na scenie nie zrobiła?
J. K.: Wielu rzeczy bym nie zrobiła… Unikam raczej wszystkiego, co jest bardzo na serio i konfrontujące. Nie odwróciłabym się od widzów, nie zachowałabym się agresywnie, bo to nie w moim stylu. Nie umiałabym tego zrobić i nie chciałabym. W Kabarecie Hrabi zdarzały nam się sytuacje, że ktoś coś krzyknął z widowni albo zachował się niestandardowo, jakoś sobie zawsze wtedy razem radzimy. Staramy się trochę z miłością podejść do widza, bo konfrontacja w takich momentach dużo psuje. Co jeszcze… Nie jest w mojej naturze zajmowanie się polityką, więc tego też bym nie chciała robić na scenie. Piosenka o charakterze politycznym to nie dla mnie. Społecznym tak, ale politycznym nie bardzo. Nie dlatego, że się polityką brzydzę, bo absolutnie nie, ja jestem zwierzęciem politycznym, bardzo się polityką interesuję i zajmuję na co dzień, bez przerwy coś omawiam z przyjaciółmi czy rodziną. Natomiast scenę chciałabym uczynić wolną od tego tematu. Jest tyle rzeczy, które można powiedzieć, nie dotykając publicystyki… Na razie tego nie czuję.
Sz. C.: Gdybyś miała się opisać jedną swoją piosenką? Jest taka?
J. K.: Żółta sukienka. To była jedna z pierwszych piosenek, o których wiedziałam, że będą w moim recitalu. Stworzyłam ją dwa lata przed premierą. Najlepiej mnie opisuje. Też wiedziałam, jaka ma być muzycznie: że ma być skromna, na jednym dźwięku, lekko ludowa… Wcześniej myślałam, że będę śpiewała rockowe piosenki, mocniejsze. Sama się zdziwiłam i cieszę się, że to odkryłam, kiedy pracowaliśmy z Łukaszem nad materiałem: że jednak poszło to w stronę trochę nie tyle ludowych, folkowych numerów, trochę jazzujących, takich, w których nie wyżywam się tak mocno wokalnie. Wszystko jest wyważone: śpiewanie i muzykalność. Myślę, że jak się gra spektakl, w którym są tylko cztery piosenki, to wtedy piosenki powinny być bardziej spektakularnymi wydarzeniami. W recitalu piosenki muszą być bardziej stonowane, nie mogą rywalizować ze sobą, muszą być bardzo różne. Liryczne, a muzycznie nie atakujące. Żeby to nie była inwazja pod tytułem: Kołaczkowska wpada na scenę i ma inwazję muzyczną, bo ludzie w trzecim numerze mieliby mnie dosyć.
Sz. C.: Kiedy podczas śpiewania bawisz się najlepiej?
J. K.: Trudne pytanie. Jest taka jedna piosenka, Drewniane korale i w niej gram na skrzypcach, a na skrzypcach grać nie potrafię w ogóle. Nawet nie mam pojęcia, jak się tam gra, tylko że się tym smyczkiem ciągnie. Więc gram na skrzypcach i to mi daje taką dziką satysfakcję… Dopiero jak się obejrzy, to będzie się wiedziało, o co chodzi, nie chcę za dużo zdradzać. W każdym razie: gram na skrzypcach, albo, bo też można tak powiedzieć: używam skrzypiec. To mnie strasznie podkręca, bo tam dzieje się coś niestandardowego, coś, co mnie za każdym razem wprawia w zachwyt improwizacyjny. To jest mój rekwizyt.
Sz. C.: A jakaś piosenka Cię zawiodła?
J. K.: Oj, tak! One co chwilę mnie zawodzą! Na przykład wydawało mi się, że ta będzie przebojem. Albo Żółtą sukienkę kiedyś pierwszy raz zaśpiewałam, to był szał, a potem w recitalu została niezauważona. Dałam ją na finał, gramy premierę, a ona jest bez reakcji. Boże, jaka byłam rozczarowana! Ale nie nią, tylko sytuacją: co ja źle zrobiłam? Dlaczego? I doszłam do wniosku, że umieszczenie jej w tym miejscu było dla niej bardzo szkodliwe. To piosenka delikatna i powinna być na początku. Dałam ją na początek, nawet takie rzeczy mają znaczenie. Co chwilę mnie jakaś zawodzi. Czasami jest dobrze, są fajne reakcje i nagle… dzisiaj nie było. Ale: z drugiej strony zwycięża ciekawość. Nie przejmuję się, tylko zastanawiam się, dlaczego to nie poszło, dlaczego ludzie nie zareagowali. Analizowanie, próbowanie, wyciąganie wniosków jest bardzo przyjemne, bo to układanka, która musi zawsze pasować. Ciekawość mnie tu wiedzie.
Sz. C.: To ostatnie pytanie – o program Z pawlacza. To pomysł na pandemię?
J. K.: Na pandemię chyba nikt nie ma pomysłu. My to nasze VOD, czyli hrabi.tv wymyśliliśmy półtora roku temu, rok temu ruszyły zaawansowane prace nad tym. Serwis był niemalże gotowy w lutym-marcu, ale jak się rozpoczęła pandemia, to uznaliśmy, że głupio będzie uruchamiać serwis, bo to był czas kwarantanny i wszyscy się pozamykali w domach, nikt nie myślał o tym, żeby teraz zarabiać pieniądze. Uruchomiliśmy go w czerwcu. Kręcimy filmiki, wrzucamy tam… Nakręciliśmy też program Z pawlacza. Studyjnie, to znaczy bez udziału publiczności. Niby można tak grać, że pół widowni może być…
Sz. C.: Albo Władek dorobi widownię…
J. K.: Albo Władek! Władek robił kiedyś widownię z pluszaków, bardzo mu tego zazdrościliśmy. Ciekawiło nas, czy da się tak bez widowni i wydaje mi się, że ludziom się trudniej to odbiera. Przyjaciółka mi opowiadała, że kiedy oglądała sama, to się nie śmiała, ale kiedy przyszedł mąż i oglądali razem, to już wystarczyło do śmiechu. Nawet jedna osoba jako towarzystwo ma znaczenie. My te skecze przecież znamy, graliśmy je na różnych scenach i są normalnie działającymi skeczami. Tutaj podeszliśmy do tematu teatralnie. Chyba nie będziemy tego kontynuować, może dwa-trzy skecze czasami. Chcemy teraz nakręcić program dla dzieci, zastanawiamy się, jak to zrobić, żeby dzieci mogły się jednak znaleźć na widowni, bo potrzebne są dziecięce reakcje. Chodzi o to, żeby móc coś wrzucić. Na razie występujemy dla połowy sali, ale jak to długo jeszcze potrwa, to nie wiadomo.
*
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
ostatni piątek wakacji – ostatni piątek czternastego sezonu Chorzowskiego Teatru Ogrodowego:
28.08.2020, godz. 18:00, Sztygarka. Teatr Korez: Miłość i polityka
28.08.2020, godz. 20:00, Chorzowskie Centrum Kultury: Joanna Kołaczkowska, recital.