"What the heil?!" wg scenar. i w reż. Bartłomieja Błaszczyńskiego w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Magdalena Mikrut-Majeranek w portalu Teatrologia.pl.
Teatr Śląski od lat eksploruje lokalne historie. Po scenicznej adaptacji Piątej strony świata Kazimierza Kutza, Dracha i Pokory, czyli prozy Szczepana Twardocha, czy przejmującego spektaklu Wujek.81. Czarna ballada, realizatorzy sięgnęli po tekst autorstwa Bartłomieja Błaszczyńskiego, aktora Teatru Śląskiego, który w 2015 roku zadebiutował jako reżyser spektaklu Kamienie według reportaży Grażyny Jagielskiej. Później był obsypany nagrodami na krajowych festiwalach Staś i Zła Noga, a teraz przyszła kolej na rzecz zgoła odmienną. Błaszczyński wziął bowiem na tapetę postać szpiega, którego uczynił bohaterem swojego dramatu.
Mikołaj Beljung (1914-1974), bo o nim mowa, miał wiele twarzy. Mówiono o nim polski James Bond czy śląski Hans Kloss. Był piłkarzem, antyfaszystowskim działaczem, żołnierzem Legii Cudzoziemskiej, pracownikiem administracji III Rzeszy, szpiegiem, żołnierzem AK, a także… pierwszym dyrektorem otwartego w 1956 roku Stadionu Śląskiego w Chorzowie oraz właścicielem katowickiej restauracji Hungaria, mieszczącej się przy ulicy Mariackiej, i hotelu Orbis w Katowicach. Podszywał się zarówno pod SS-Obersturmführera Karla Heimbacha, wiedeńskiego przemysłowca Petera Androna, jak i księdza. Spełniał się jako trener, bowiem pracował m.in. z piłkarzami Piasta Gliwice czy Ruchu Chorzów. Słowem – była to osobowość proteuszowa. W spektaklu to swoiste rozdwojenie osobowości zaznaczono bardzo symbolicznie. W pierwszej scenie, kiedy poznajemy bohatera, ma on jeden sportowy but i jeden elegancki do garnituru, który przywdzieje w kolejnej scenie.
Beljung był inteligentny i przebiegły. Miał też sporo szczęścia. Udało mu się uniknąć dekonspiracji, której miała dokonać słynna „Krwawa Julka”. Ten siedmiogrodzki Węgier postanowił związać swoje losy z Górnym Śląskiem, bowiem to tu znalazł swą miłość, czyli Elżbietę Orlińską, będącą łączniczką Związku Walki Zbrojnej. Prowadził niezwykle barwne życie, ale po śmierci słuch po nim zaginął. Na parafialnym cmentarzu w Katowicach próżno szukać jego grobu. Nieopłacona kwatera po latach znalazła innego lokatora. Bohater został zapomniany.
Jego życiorys przypomniał Błaszczyński i stworzył z niego intrygującą sztukę – pełną zabawnych zbiegów okoliczności, humoru, ale i zadumy. Beljung to tajemnicza postać, bowiem nie ma o nim zbyt wielu informacji. Jak przyznaje autor scenariusza, stało się tak dlatego, że był szpiegiem, i to dobrym – w końcu przeżył wojnę. Wskazuje też, że w źródłach wciąż powtarza się kilka anegdot, które nie są materiałem na opowieść teatralną. A jednak te szczątkowe informacje na tyle zafrapowały Błaszczyńskiego, że postanowił stworzyć teatralny patchwork, łącząc prawdę z fikcją i z rozrzuconych puzzli ułożył intrygującą, awanturniczą historię. Osią spektaklu uczynił wymyśloną relację z córką. Trudną, bowiem Beljung był ojcem nieobecnym, co też świetnie udało się pokazać w spektaklu. Taka sytuacja daje też olbrzymie pole do popisu dla aktora, co zostało skrzętnie wykorzystane przez Michała Rolnickiego.
Błaszczyński podjął próbę rekonstrukcji życiorysu Mikołaja Beljunga, a przekaz ubrał w atrakcyjną formę. Koncepcja stworzenia hybrydy gatunkowej zbudowanej na fundamencie utkanym z informacji prasowych i domysłów sprawdza się. Autor sztuki żongluje konwencjami i intertekstualnymi nawiązaniami, umiejętnie regulując emocjonalną temperaturę przedstawienia. Bawi się formą i treścią, a przejawem tego jest już sam tytuł. Fakty przeplata anegdotami, a te metateatralnymi scenami. Całość doprawia olbrzymią dawką humoru, komizmu sytuacyjnego i słownego („happy meal na wieki wieków”, nawiązania do megalomańskiego stawiania pomników i nazywania rond nazwiskami „bohaterów”) oraz absurdu, tworząc dobrze skrojoną sztukę. Dramaturg balansuje na granicy różnych gatunków. Udało mu się stworzyć dzieło niejednorodne, złożone z elementów tradycyjnego dramatu, farsy (pogoń za dezerterem, zamieć śnieżna po otworzeniu drzwi, węgiel w galaretce, Bejlung zawsze potykający się o poduszkę) czy komedii (przypominającej nieco telewizyjne show). Tę farsowość świetnie podkreśla choreografia Pauliny Prokopiuk.
Gdy Beljung uchyla rąbka tajemnicy, zdradzając swoje wojenne dzieje, spektakl przyjmuje formułę show, a bohater wskazuje, że „przyjął ofertę celi, bo wydała mu się atrakcyjna”. Nie ma tu patosu i gloryfikacji bohatera. Jest za to bohater ciekawy, którego historia została opowiedziana sprawnie i nietuzinkowo. Spektakl cechuje dbałość o szczegóły i świetnie napisany scenariusz. Dzięki temu, że prezentowany jest na Kameralnej Scenie Teatru Śląskiego możemy lepiej przyjrzeć się emocjom rysującym się na twarzy aktorów i zanurzyć się w wykreowanym przez nich świecie.
Michał Rolnicki jako Beljung wypada świetnie. To sceniczny kameleon. Jest jednocześnie superbohaterem zdobywającym 500 pistoletów dla AK, charyzmatycznym szpiegiem, czułym kochankiem, zatroskanym ojcem czy megalomanem dopominającym się utworzenia ronda jego imienia. W czasie spektaklu umiejętnie przywdziewa kolejne maski, składające się na złożoną osobowość bohatera wymyślonego przez Błaszczyńskiego. Błyszczy w świetle reflektorów. Pokornieje i przybiera bardziej zatroskaną postawę w scenach z córką (Anna Konieczna), którą porzucił, wiodąc awanturnicze życie. Wtóruje mu zgrany zespół rekonstruktorów – Aleksandra Przybył, Marek Rachoń i Michał Piotrowski. Każdy z nich stworzył ciekawą kreację – i to nie jedną, bowiem dynamicznie rozwijająca się akcja wymaga udziału wielu różnych postaci. Nie można zapomnieć też o cichej bohaterce rodzinnego dramatu, czyli córce, w którą wciela się Konieczna. Aktorka jest bardzo autentyczna. Rozżalona, przygnębiona, czasami doprowadzona do pasji, a innym razem – rozhisteryzowana. Jej postawa oddaje cały wachlarz emocji miotających człowiekiem.
Scenografia Marty Śniosek-Masacz jest surrealistyczna, odrealniona – zupełnie tak, jak zaprezentowana historia, która została utkana z wyobrażeń. Poduszki, stroboskopowe światło, drzwi do innego świata, sztuczny śnieg, fotel w kształcie dłoni, lustro udające kwit czy olbrzymie oko przypatrujące się publiczności…– to tylko niektóre elementy wskazujące, że rzecz dzieje się w urojonej rzeczywistości. Całości dopełniają futurystyczne, obcisłe kostiumy rekonstruktorów.
Spektakl rozpoczyna się od stypy – sceny pożegnania zmarłego ojca przez córkę, podczas której ta wyrzuca z siebie garść wikipedycznych faktów, przybliżając nam życiorys obrotnego szpiega-biznesmena. Początkowo wydaje się, że przedstawienie zdominuje grobowa atmosfera. Konieczna nawet mówi, że „nic ciekawszego dziś się nie wydarzy”, ale po chwili na scenę wkracza sam Beljung, a za nim oddział rekonstruktorów zwartych i gotowych do działania, czyli… odtworzenia losów pewnego rumuńskiego Węgra… Akcja nabiera tempa, a ponury nastrój znika. Rozpoczyna się seans pełen zabawnych zbiegów okoliczności, śmiesznych gagów i żonglerki słownej. Słodko-gorzki spektakl wieńczy puenta dająca wiele do myślenia. W finale Beljung stwierdza: „Gówno po mnie zostało, a urabiałem się po łokcie”, a „z wszystkich jego twarzy najbardziej pamięta się żadną”. Czar pryska, humor ulatuje, a widz zostaje z finałową myślą sam na sam. Kończąc, muszę podkreślić, że What the heil?! to świetnie napisana, żartobliwa opowieść o pamięci i zapominaniu. Zdecydowanie warto zobaczyć ten spektakl.