„Aktorzy prowincjonalni. Sobowtór” Tomasza Śpiewaka w reż. Michała Borczucha w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Jacek Cieślak w Teatrze.
Aktorzy prowincjonalni Michała Borczucha tytułem mogą sugerować inscenizację scenariusza filmu Agnieszki Holland. Punkty wspólne są nieliczne. Spektakl w Starym to część projektu realizowanego z Teatrem w Podziemiu. Na krakowski odcinek składają się świetnie grane improwizacje. Kosmicznie odległe od zdarzeń 2020 roku.
Tytuł Aktorzy prowincjonalni zaostrza apetyt, budząc skojarzenia z debiutanckim filmem Agnieszki Holland z 1978 roku, laureatem nagrody krytyków FIPRESCI w Cannes, który powstał na podstawie scenariusza reżyserki i Witolda Zatorskiego (1937–1981). Zapomnianego już chyba, wybitnego reżysera teatralnego, który przeszedł do historii choćby genialnym Kubusiem Fatalistą w Teatrze Dramatycznym Gustawa Holoubka.
Zatorski był pewnie przewodnikiem po świecie teatru dla Holland, która w filmie opowiedziała historię premiery Wyzwolenia Wyspiańskiego, jaka mogła się wydarzyć w jednym z prowincjonalnych teatrów w 1978 roku. Przyjeżdżający do niego stołeczny reżyser, w zastałym artystycznym bagienku, gdzie dominują powikłane towarzysko-erotyczne relacje i brak artystycznych wyzwań, wywołuje nadzieję na przełom. Zwłaszcza u trzydziestolatka Krzysztofa (Tadeusz Huk), który znakomicie przygotował się do roli Konrada. Płonne to nadzieje, bo reżyser grany przez Tomasza Zygadłę okazuje się konformistą i hipokrytą. Tnie bez sensu tekst Wyspiańskiego i usuwa to, co prowokuje pytania na temat kryzysu z końca gierkowskiej dekady.
Ale film jest też satyrą na chałturzenie środowiska – z kreacją obecnego senatora Jerzego Federowicza, a także szyderstwem z reżysersko-recenzenckich układów – w roli recenzenta barwny epizod gra Jerzy Stuhr. Zaskakująco mocno brzmi też wątek, który dziś moglibyśmy nazwać feministycznym, pokazujący brak równych szans dla kobiet – walczących o role jako kochanki i żony dyrektorów, w domu obsługujących mężów i ich kumpli, popijających wódeczkę.
Dziś Aktorzy prowincjonalni mogą razić rozedrganiem i pretensjonalnością, jednak wciąż prowokują do pytań, które mogą stanowić fundament mocnego spektaklu. Zwłaszcza że zespół aktorski w filmie Holland jest metaforą społeczeństwa, którego rolę władza ogranicza do statystowania, nie dopuszczając do debaty o tym, jaka ma być nowoczesna Polska – a o to przecież pytał w Wyzwoleniu Stanisław Wyspiański.
Z tej perspektywy krakowski spektakl Michała Borczucha można uznać za zmarnowaną szansę. Jednocześnie trzeba pamiętać, że Borczuch nigdy nie robił teatru politycznego, a doświadczenie spektaklu Wszystko o mojej matce w Łaźni Nowej przypomina nam, że reżyser traktuje tytuły spektakli, nawet jeśli są nawiązaniem do klasycznych pozycji filmowych, jedynie jako punkt wyjścia do własnych poszukiwań.
To prawda, jednak nie bez znaczenia był kontekst premiery. Aktorzy Starego przystępowali do prób po serii niepokojących administracyjnych decyzji, gdy Marek Mikos robił ze znakomitej sceny teatralną prowincję. Nie bez znaczenia jest to, że krakowscy Aktorzy prowincjonalni stanowią pierwszą część dyptyku, zaś premiera drugiej, zaplanowanej na koniec listopada, odbędzie się w Teatrze w Podziemiu. Tworzą go przecież rozbitkowie z wrocławskiego Teatru Polskiego, mający na koncie zawodową katastrofę związaną z dyrekcją Cezarego Morawskiego, odwołanego po zarzutach NIK o niegospodarność. Również ten kontekst mógł wzbudzać oczekiwanie na mocny społeczny teatr.
Tymczasem krakowska premiera w nielicznych tylko punktach zbieżna jest z filmem Holland i znajdującym się w jego orbicie Wyzwoleniem Wyspiańskiego. Można wręcz powiedzieć, że Borczuch prowokacyjnie odkłada moment, gdy w jego spektaklu, opartym na scenariuszu Tomasza Śpiewaka, pojawi się cokolwiek z Wyzwolenia. A gdy to już się wydarzy, to w pobocznym nurcie, w rodzaju intermediów. Oglądamy bowiem na ekranie część określaną jako pieśni inspirowane tematyką arcydramatu Wyspiańskiego – skądinąd to ciekawa forma komentowania patriotycznego salonu – grane i śpiewane przez Martę Ojrzyńską i Romana Gancarczyka.
Aktorka wygłasza credo Konrada o niepotrzebnej paplaninie na temat Polski i nadużywaniu hasła „Polska”. Słyszymy autorytarnie i zarazem artystowsko brzmiącą opinię, że nie wszyscy mają prawo wypowiadać się na skomplikowane narodowe tematy. Fragment ma wydźwięk ironiczny, został bowiem nagrany w odwiedzanej przez środowisko artystyczne kawiarni Bunkra Sztuki, gdzie w oparach dymu i alkoholu największym koryfeuszom łatwo o przesadę. Roman Gancarczyk gra zresztą pijanego. Potem, w scenie transmitowanej na żywo z foyer Starego, decydujący jest muzyczny podtekst, ponieważ monolog „Chcę, żeby w letni dzień…” Ojrzyńska śpiewa do muzyki Yesterday The Beatles. Zresztą znakomicie, a wymowa jest następująca: treści, a może marzenia, związane z dyskusją o Polsce, były istotne, jednak ten czas minął.
Te sekwencje mają jednoznaczny przekaz, a jednocześnie ich udział w całości trzygodzinnego widowiska jest uderzająco marginalny. Spektakl w Starym koncentruje się bowiem wokół całej palety zjawisk ujętych w podtytule Sobowtór – związanych z mimetyzmem, kopiowaniem gwiazd w talent shows i castingach. Ten temat podjęła już Anna Karasińska w spektaklu Ewelina płacze. Borczuch meandruje gdzieś na marginesie relacji idea – rzeczywistość i Jaskini Platona. Ale też Ślubu Gombrowicza, ironizując na temat tego, co pierwsze, stawiając na nieoczywistą interaktywność idei i jej odbicia, pomiędzy którymi rodzi się gra, jaką prowadzi.
Demonstracyjnie eskapistyczna jest scenografia Doroty Nawrot. To rozwinięcie w wymiarze 3D obrazu Edwarda Hoppera Gas (Benzyna). Na scenie widzimy amerykańską stację benzynową, z dystrybutorami i budką, ale gdzieś między Krakowem a Wrocławiem. Monika Niemczyk, wspominając o „magicznym” powrocie do Starego, zapowiada autotematyzm spektaklu, zaś Urszula Kiebzak i Roman Gancarczyk deliberują na temat wrażeń wizualnych, o dwóch wymiarach plastyki i trzech sceniczności. Nagrodą w quizie dla widzów są bilety na wrocławski spektakl Teatru w Podziemiu.
Tekst Tomka Śpiewaka napisany jest z nadzieją, że będzie ucztą błyskotliwych skojarzeń, choć sporo w niej smaków zapożyczonych od Pawła Demirskiego oraz dań przygotowanych podczas improwizacji aktorów. Temat mimetyzmu rozwija Dorota Pomykała. Występowała epizodycznie w filmie Agnieszki Holland, a teraz gra pracownicę domu opieki społecznej, diagnozującą swoje podobieństwo do spotkanej przypadkowo Doroty Pomykały. Ten motyw jest rozwijany intrygująco i doprowadzany do absurdu w dialogu z Urszulą Kiebzak, która ze swoją niepowtarzalną, psychodeliczną intonacją wyrasta na jedną z najważniejszych postaci spektaklu.
Wiele na temat improwizacji aktorów – ich pierwociny w zapisie wideo oglądamy czasami na ekranach – mówi monolog Kiebzak o śnie. Jego bohaterka była w nim, wraz z bratem, w antycznych Pompejach. Potem zaś odnalazła wszystkie elementy ze snu w rzeczywistości wykopalisk, gdzie znalazła się na wycieczce. Protestuje, by nie opisywać jej oraz brata w gablotach jako kochanków, bo są przecież rodzeństwem. Takich gier w etiudach o lustrzanych odbiciach przestrzeni i czasów, tego, co prawdziwe, śnione i wyobrażone, jest więcej. Zygmunt Józefczak jako cień i odbicie Moniki Niemczyk narzuca się jej wręcz nie do wytrzymania, co budzi protest.
Dzięki Iwonie Budner i Małgorzacie Zawadzkiej możemy poczuć, jak bardzo aktorska improwizacja opiera się na ich wyobraźni i skojarzeniach. To jasne: aktorzy Starego mogą zagrać znakomicie nawet książkę telefoniczną. Oczywiście: takie gry, typowe teraz dla improwizowanego teatru amatorskiego, mogą być elementem przygotowań do tak zwanego projektu, na przykład w kameralnej przestrzeni. Ale czy wpychanie gwiazd Starego na Dużą Scenę w roli amatorów, uczestników talent shows oraz udawanie własnych sobowtórów ma sens inny poza takim, że pokazuje zapatrzenie we własny pępek? Można wręcz dodać z niekłamanym oburzeniem: „I to w takich czasach, gdy tyle dzieje się na ulicach!?”.
To ważne pytanie, a jednocześnie jest w tkaniu przez Borczucha teatralnej magii z motywów plastyki, literatury, dramatu i nowych mediów to, co bardzo ceniliśmy u Jerzego Grzegorzewskiego. On również pozostawał artystowski w czasach napięć politycznych.
Mając te przemyślenia i wątpliwości, chciałbym uniknąć jednoznacznej krytyki spektaklu, tłumacząc, że już sam nie wiem, które z powyższych myśli zrodziły się podczas recenzenckiej analizy, a które są dowodem na zauroczenie kogoś, kogo mógłbym nazwać widzem-sobowtórem. Mogę przecież prowadzić swoją grę na widowni, będącą krzywym zwierciadłem tego, co na scenie. A jednocześnie bardziej jestem ciekaw tego, co improwizować będą aktorzy Teatru w Podziemiu, których można w Krakowie zobaczyć tylko w urywkach wideo.
Narodowy Stary Teatr w Krakowie
Aktorzy prowincjonalni. Sobowtór
tekst, dramaturgia Tomasz Śpiewak
reżyseria Michał Borczuch
scenografia, kostiumy Dorota Nawrot
reżyseria światła Jacqueline Sobiszewski
muzyka Bartosz Dziadosz
wideo Wojtek Sobolewski
premiera 27 października 2020