„A statek płynie” w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Muzycznym Capitol. Pisze Beata Baczyńska w „Gazecie Świętojańskiej”.
Film „A statek płynie” Federico Felliniego pojawił się na kinowych ekranach w 1983 roku. Było to kolejne, po „Osiem i pół”, „Słodkim życiu”, „La Stradzie” czy „Rzymie”, arcydzieło tego wybitnego włoskiego artysty, tworzącego wyjątkowe obrazy w niepowtarzalnym stylu. Dzieło zostało obsypane wieloma nagrodami i pochlebnymi recenzjami krytyków, a także budziło oklaski publiczności w salach kinowych. Teraz dyrektor artystyczny Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu Konrad Imiela wpadł na pomysł przeniesienia tego filmu na scenę. Wybór realizatora tego karkołomnego przedsięwzięcia nie był trudny, bo twórca, który może się mierzyć z takim wyzwaniem w polskim teatrze musicalowym, jest tylko jeden – Wojciech Kościelniak. I kiedy oglądamy efekt finalny, nie mamy wątpliwości, że był to „strzał w dziesiątkę”!
Za zgodą agencji, która jest właścicielem praw autorskich, Wojciech Kościelniak tworząc scenariusz spektaklu mógł dokonać zmian dotyczących nawet losów bohaterów i ograniczając ich liczbę z 40 do 19. Jak sam mówi, bez tego przeniesienie filmu na scenę teatralną byłoby niemożliwe. Zarówno film, jak i przedstawienie, to właściwie historia, którą możemy streścić w dwóch zdaniach, bez rozbudowanej fabuły, wyraźnie zarysowanych wątków, ale jednocześnie z wyrazistymi portretami postaci pojawiających się na pokładzie statku. To ich epizodyczne historie, wzajemne relacje i działania powodują, że odnajdujemy właściwe sensy i nowe znaczenia, a jest ich naprawdę wiele.
Oto w 1914 r. z Neapolu wypływa statek, na którego pokładzie zebrało się grono dostojnych pasażerów wyruszających w żałobny rejs, aby spełnić ostatnie życzenie wybitnej śpiewaczki Edmei Tetui i rozsypać jej prochy na morzu, nieopodal wyspy, gdzie się urodziła. Pławiący się w luksusie, eleganccy i wyrafinowani goście, nie mają pojęcia, że ich finezyjny, arystokratyczny świat zbliża się do swojego kresu. Już niedługo zamordowanie w Sarajewie arcyksięcia Ferdynanda sprawi, że wybuchnie I wojna światowa i zakończy jedyny znany im porządek świata. Pierwszym sygnałem będą serbscy uchodźcy, którzy pojawią się na statku, a ukrywający się między nimi terrorysta przyspieszy bieg wydarzeń. Niebawem na wodzie unosić się będzie tylko samotna szalupa z jedynym ocalałym i nosorożycą.
Dystyngowani podróżni tworzą zbiorowość wydawałoby się jednolitą, arystokratycznie wysublimowanych wielbicieli opery i Edmei Tetui, a jednak, co chwilę, wynurza się z niej odrębna postać z własną historią, co podkreśla epizodyczność opowieści. Zespół aktorski staje się jednością, a jednocześnie ta całość zbudowana jest z indywidualnych kreacji aktorskich. Zachwycają jako chór i jako soliści. Elżbieta Kłosińska jako Teresa Valegnani, dawna kochanka Edmei, porusza pełną gorących uczuć pieśnią o srebrnym szalu, w której słychać niegasnący żar miłości, tęsknoty i smutku. Justyna Woźniak w roli Ildebrandy Cuffari, śpiewaczki operowej uznanej po śmierci Edmei za najlepszą, pokazała dramatyzm postaci skupionej na dążeniu do perfekcji, co paradoksalnie oddala ją od sukcesu i staje się źródłem cierpienia jej samej, a także jej córki Moniki (Klaudia Waszek). To kolejna świetnie zagrana rola zbuntowanej przeciw matce, a jednocześnie pragnącej jej akceptacji i miłości dziewczyny. „Jestem małpą” w jej wykonaniu na długo zapada w pamięć.
Tak jak trudno zapomnieć pieśń Dozorcy (Rafał Kozok), który ze swojej opowieści o umierającej pod pokładem nosorożycy stworzył prawdziwy aktorsko-wokalny majstersztyk. Ewa Szlempo-Kruszyńska jako piękna Dorotea oczarowuje nie tylko dziennikarza Orlanda, ale całą publiczność. Równie zachwycającą postać Księżniczki Herminy kreuje Agnieszka Oryńska-Lesicka. Niewidoma siostra Wielkiego Księcia von Herzoga w rzeczywistości sprawuje nad nim opiekę. To, w zależności od sytuacji, wyniosła dama lub kochająca, czuła siostra. Dawid Suliba jako Zilojew, rosyjski bas z najniższym głosem na świecie, po mistrzowsku zahipnotyzowł kurę (i nie tylko ją). Nie sposób nie wspomnieć o Janie Kowalewskim w roli Ricotina, który z lalką imitującą jego zmarłą matkę i będącą nieustającym brzemieniem i oskarżycielskim głosem wewnętrznym, przez co nie może żyć tak, jakby chciał, wywołał śmiech i współczucie jednocześnie, a nie jest to łatwe. A między nimi nieustannie krąży duch Edmei (Magdalena Szczerbowska) – w białej sukience, boso, z rozwianymi włosami jest stale obecna między uczestnikami tego funeralnego rejsu.
Wszystkie role zostały świetnie zagrane i do tego rewelacyjnie zaśpiewane, co niewątpliwie nie było prostym zadaniem, bo muzyka Mariusza Obijalskiego, choć fantastycznie brzmiąca, nie jest łatwa. Było symfonicznie i nowocześnie, stylistyka muzyczna zmieniała się, tworząc zaskakujące mieszanki. Dodatkowym utrudnieniem było zastosowanie w spektaklu “timecodu”, czyli pracy z sek-wencją kodów czasowych, co w praktyce oznacza, że każdy z aktów stanowi jeden całościowy utwór muzyczny składający się z części nagranej wcześniej i muzyki na żywo, która musi w pełni zsynchronizować się z nagraniem. Tak samo aktorzy muszą podporządkować się ściśle owym kodom, co stanowi zapewne nie lada wyzwanie, ale jeszcze bardziej spaja spektakl, który bez wahania można nazwać dziełem kompletnym. Wszystko ma swoje miejsce i jest idealnie dopasowane do reszty.
Efektowne kostiumy zaprojektowane przez Martynę Kander w stylu Belle époque znakomicie współgrają z efektowną scenografią Mariusza Napierały – prostą i zaskakująco pomysłową: fotele-samochody, wielki bulaj, który staje się otworem pieca w kotłowni statku, operowe bordowo-złote kurtyny stanowiące obramowanie sceny, półprzezroczyste zasłony z wyświetlonymi afiszami, umożliwiające patrzenie na nie, ale i przez nie. W spektaklu wykorzystano możliwość podnoszenia sceny, tworząc wielopoziomowość obrazu, a nawet osiągając efekt falującego morza przez podnoszenie i opuszczanie sąsiednich paneli podłogi. Dodatkowym spoiwem staje się interesująca choreografia Mateusza Pietrzaka, czasem zbiorowa, dynamiczna, gwałtowna, za chwilę zindywidualizowana, rozciągająca się od niebywałej gibkości do sztywnej kanciastości ruchów.
Wojciech Kościelniak kolejny raz zachwycił widzów, tworząc wyjątkowy obraz sceniczny, w którym wszystko jest zaplanowane, ma głęboki sens, a jednocześnie jest zaskakująco widowiskowe. Oczarował mnie pomysł wykorzystania w spektaklu błękitnych płatków, które są wszystkim – pieniędzmi, jedzeniem, wodą, węglem, prochami zmarłej… Rozrzucane, podrzucane, wylewane z kieliszków, kubków i wiader, podawane na tacach, sypiące się z lufy armaty aż przykryją całę scenę grubą warstwą, niczym fala błękitnego morza, w którym pogrążył się świat. Wzmacniają gesty, pogłębiają znaczenia, a do tego są wizualnie atrakcyjne.
To spektakl wart zobaczenia, może nawet nie raz. Wejdźmy na pokład i dajmy się oczarować obrazowi i muzyce, zanurzmy się w zachwycie i wyruszmy w kolejny rejs z Wojciechem Kościelniakiem i jego genialnym teatrem.
***
A statek płynie. Oryginalny scenariusz filmu “E la nave va”: Federico Fellini, Tonino Guerra. Scenariusz adaptowany i reżyseria: Wojciech Kościelniak. Muzyka: Mariusz Obijalski. Scenografia i rekwizyty oraz projekt plakatu: Mariusz Napierała. Kostiumy: Martyna Kander. Choreografia: Mateusz Pietrzak. Występują: Magdalena Szczerbowska (Edmea Tetua), Elżbieta Kłosińska (Teresa Valegnani), Justyna Woźniak (Ildebranda Cuffari), Klaudia Waszak (Monika), Katarzyna Granecka (Lady Violet Dongby), Ewa Szlempo-Kruszyńska (Dorotea), Agnieszka Oryńska-Lesicka (Księżniczka Hermina), tomasz Leszczyński (Aureliano Fuciletto), Krzysztof Suszek (Sir Reginald Dongby), Jan Kowalewski (Ricotin), Filip Karaś (Wielki Książę von Herzog), Mateusz Kieraś (Conte di Bassano), Michał J. Bajor (Kapitan Roberto De Leonardis), Karol Gronek (Hrabia von Huppenback), Bartosz Picher (Kunz), Rafał Kozok (Dozorca/Medium), Michał Dudkowski (Sabatino Lepori), Dawid Suliba (Zilojew), Marek Nędza (Orlando). Premiera: 7 października 2023 r., Duża Scenie Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu. Recenzowany spektakl: 3 lutego 2024 r., czas trwania: 2 godziny 45 minut (jedna przerwa).