„Loretta” George’a F. Walkera w reż. Michała Kotańskiego w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach. Pisze Marcin K. Mierzejewski.
Premierowa „Loretta” w reżyserii Michała Kotańskiego to przedstawienie, które dobrze się ogląda. Jednak oklaskując świetne aktorstwo, wysmakowane pomysły inscenizacyjne i wyczucie, z jakim twórcy traktują element farsowy sztuki George’a F. Walkera, nie sposób nie poczuć rozczarowania brakiem głębszego przesłania tego tekstu.
Najnowsza premiera Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach odbyła się w szczególnej atmosferze. Po pierwsze, publiczność po raz pierwszy została zaproszona do sali widowiskowej kieleckiego Wojewódzkiego Domu Kultury, który od teraz staje się nowym, tymczasowym lokum Teatru Żeromskiego na czas remontu i przebudowy jego siedziby przy ulicy Sienkiewicza. Po drugie, nad premierowym przedstawieniem unosiło się widmo pandemicznego zagrożenia. Ze względu na wprowadzane w całym kraju nowe obostrzenia jego termin przeniesiono w ostatniej chwili z soboty na piątek, a kolejne przedstawienia „Loretty” zostały odwołane.
Zaczynając od dobrych wiadomości: przedstawienie ma wiele atutów, na czele z grającą tytułową Lorettę Anną Antoniewicz. Wyrastająca bez wątpienia na jedną z gwiazd kieleckiej sceny absolwentka krakowskiej PWST, której pierwszą poważną rolą była Snajperka w spektaklu „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” w reżyserii Elżbiety Depty w 2016 roku (nagroda aktorska na 4. Festiwalu Debiutantów Pierwszy Kontakt w Toruniu) i która ma już na koncie kilka kolejnych głównych ról w Teatrze Żeromskiego, weszła w postać Loretty – i to także dosłownie - całym ciałem, wykorzystując swoje warunki dla stworzenia przekonującej kreacji atrakcyjnej i obdarzonej mocnym charakterem, a jednak pogubionej młodej kobiety. Narysowana mocną kreską postać Loretty w interpretacji Antoniewicz stanowi główny filar całej konstrukcji dramatycznej spektaklu, będąc zarazem świecącym jasno punktem odniesienia dla reszty obsady.
Nie ma tu słabych ról. Łukasz Pruchniewicz jako Michael, prymitywny cwaniaczek z branży seks-biznesu, nieco zdominował co prawda na scenie Wojciecha Niemczyka, ale tak się zdarza niedorajdom, a w taką rolę – Dave’a, musiał wcielić się ten drugi. I zrobił to dość udanie. Szczególne brawa należą się Ewelinie Gronowskiej, która nie tyle zagrała, co stała się na scenie imigrantką z Rosji - Sophie. Pani Ewelina, mówiąc z bez wątpienia mocno studiowanym wcześniej akcentem, wykorzystała świetnie komediowy potencjał postaci, dając swoim charakterystycznym aktorstwem dobrze funkcjonującą dramatycznie kobiecą kontrę dla postaci pięknej Loretty. Kto wie, gdyby Walker włożył w usta zdroworozsądkowej Sophie więcej kwestii, to w interpretacji Gronowskiej mogłaby nawet przyćmić główną bohaterkę.
Na duże uznanie zasługują pomysły i praca inscenizatorów. Scenografia autorstwa Kornelii Dzikowskiej jest co prawda skromna, ale funkcjonalna – a innej sztuka Walkera nie potrzebuje. Jej autorka wystąpiła także w roli kostiumografki, gdzie miała większe pole do popisu, przebierając zmyślnie, w przerysowanym nieco stylu Annę Antoniewicz na rozmaite, nawet nieco roznegliżowane sceniczne okazje. Są wreszcie dające aktorom oddech, świetnie zrealizowane przez Jakuba Lecha i Adama Zduńczyka projekcje video, które trzeba przyznać „robią” całemu przedstawieniu wysmakowany klimat, stanowiąc niewątpliwie istotną wartość dodaną dzieła i jego ważny, osobny element. Pokazywane nad sceną, w dużym formacie, oniryczne obrazy robią wrażenie wizualnej erupcji podświadomości Loretty – choć każdy oczywiście odbierze te mocno działające na zmysły i wyobraźnię sygnały po swojemu.
Wideo-projekcje to środek, po który realizatorzy sięgają w ostatnich czasach bardzo chętnie. Z pewną przesadą można orzec, że trudno znaleźć dziś większą premierę, która by się bez nich obyła. Rzadko kiedy jednak ten środek bywa użyty tak pięknie, i z taką mocą, jak w kieleckiej „Loretcie”. I za to brawo dla ich autorów i reżysera.
Obyło się na szczęście bez modnych dziś również eksperymentów dla samego eksperymentowania i zbędnych technicznych fajerwerków. Reżyser postanowił skupić się na tekście i dał – ze wszech miar słuszna decyzja – pole do popisu swoim aktorom. I o ile druga część tego pomysłu wypaliła, bo cała obsada pokazuje swój duży potencjał komediowy i nie tylko komediowy, to niestety pierwszy element, tekst sztuki Walkera, okazał się piaskiem, na którym przyszło budować Kotańskiemu.
Owszem, powstał całkiem piękny zamek, patrząc na niego można zachwycać się inscenizacyjną bryłą i aktorskimi detalami. Ale co z tego, jeśli już na brawach czujemy, że wzniesiona z trudem budowla się chwieje, a gdy wychodzimy z teatru, dociera do nas, że zabrakło temu wszystkiemu fundamentu - w postaci głębszego sensu i znaczenia.
Być może George F. Walker jest autorem popularnym (w końcu pisze farsy) i często wystawianym (podobno jest najczęściej grywany w świecie spośród wszystkich autorów kanadyjskich), także w Polsce (nie aż tak bardzo dawno, bo w 2008, „Loretta”, z Pauliną Holtz w roli tytułowej, pojawiła się na deskach warszawskiego Powszechnego). Ale pomysł, który postanowił zrealizować w tym utworze, aby w farsowym sosie podać widzom tak poważne sprawy, przedstawić tak trudne ludzkie-kobiece decyzje, jak udział w serii pornograficznych filmów „ze zmieniającymi się partnerami”, z dotkniętym jakby przy okazji, „w międzyczasie” wątkiem aborcyjnym, naprawdę trudno uznać za udany.
Dorabianie do „Loretty” ideologii, że jest to jakiś „manifest feministyczny”, co się zdarzało i zdarza, jest raczej nieeleganckim nadużyciem wobec prawdziwie zaangażowanych feministek. Walker sięga do trudnej problematyki, aby zawiązać akcję, ale ani nie pogłębia jej psychologicznie, ani nie daje żadnej diagnozy społecznej czy etycznej. Ot, taka sobie sytuacja. Trochę śmieszna, choć de facto niewesoła - jak to w życiu. W sumie nic nowego.
No może poza tym, że pierwszy raz dylematy aborcyjne młodej kobiety pokazane są w formie teatralnej farsy...