„Ptaki” Igi Gańczarczyk i Anny Smolar w reż. Anny Smolar w Litewskim Narodowym Teatrze Dramatycznym w Wilnie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsięKULTURY.
„Wrogim dla nas jest ród ludzi, od wilczego gorszy rodu”
Arystofanes „Ptaki”, akt I
Od wejścia na widownię jesteśmy w świecie filmu Hitchcocka, ale nie w pierwszej, obyczajowej jego części (opowieść o fascynacji głównej bohaterki Melanie Daniels przystojnym Mitchem Brennerem), a w drugiej, stanowiącej właściwą przestrzeń horroru, opowiadającego o ataku tysięcy agresywnych ptaków na spokojną nadmorską mieścinę Bodega Bay, znajdującą się kilkadziesiąt kilometrów na północ od San Francisco. Tym, co oglądali film, tak się przynajmniej wydaje, po prawej stronie sceny znajduje się bowiem pokręcona metalowa konstrukcja, będąca czymś na kształt podwórkowego „trzepaka”, na którym wprawdzie nie da się powiesić dywanu, ale na pewno da się siedzieć czy wykonywać najróżniejsze akrobacje. Owa konstrukcja w filmie Hitchcocka stoi nieopodal szkoły w Bodega Bay, do której uczęszczają miejscowe dzieci, w tym nastoletnia siostra Mitcha, Cathy. Gdy Melanie w pewnym momencie przyjeżdża tutaj po dziewczynkę, na prośbę jej matki, przerażonej atakiem ptaków na farmę znajomego, w klasie trwa lekcja śpiewu. Kobieta siada więc na ławce przed szkołą i zapala papierosa, a gdy kończy go palić, na „trzepaku” znajdują się już dziesiątki ptaków, które – jesteśmy tego pewni – przygotowują się do ataku na szkołę. Melanie wraca do klasy i wraz z nauczycielką postanawiają wyprowadzić dzieci ze szkoły i wraz z nimi uciec; plan udaje się połowicznie, a to dlatego, że w trakcie ewakuacji ptaki atakują uciekinierów.
Opisuję tę scenę dość wiernie, gdyż spektakl Anny Smolar zaczyna się właśnie od niej, z tą tylko różnicą, że na „trzepaku” nie pojawiają się ptaki, a wszyscy występujący w nim aktorzy (w liczbie pięciu), zachowujący się dokładnie tak, jakby mieli zaraz ruszyć do ataku. Świetnie ułożona choreografia Pawła Sakowicza – w połączeniu z niepokojącą muzyką Jana Duszyńskiego – szybko buduje napięcie i atmosferę zagrożenia, spotęgowaną przez aktorów, poruszających się po swoich minitrajektoriach powoli, z mechanicznym rozmysłem. Podobnie jak u Hitchcocka, jesteśmy więc od razu pewni, że owe „ptaki” zaatakują. I tak się rzeczywiście dzieje, z tym, że obiektem ich ataku nie staną się dzieci ani nauczycielka, ich bowiem na scenie właściwie nie ma. Zamiast tego jeden z owych „ptaków” (kobieta) udaje się do dressroomu aktorów grających w filmie Hitchocka i zakładając blond perukę, przeobraża się w Tippi Hedren/Melanie Daniels. Celem ataku „ptaków” staje się więc właśnie ona: bohaterka oryginalnych „Ptaków” i grająca ją aktorka. W ten sposób opowieść Igi Gańczarczyk (współautorka adaptacji i dramaturżka) i Anny Smolar rozdziela się na dwie nałożone na siebie narracje: tę oryginalną, zapożyczoną ze scenariusza filmu Hitchcocka, oraz tę dotąd mało znaną – o kulisach pracy ze słynnym reżyserem (jego metody pracy pozostawiały wiele do życzenia prawie na każdym polu, zwłaszcza gdy się było młodą, ładną kobietą). Historia ta została opowiedziana przez Tippi Hedren publicznie dopiero niedawno, gdy wreszcie znalazła w sobie tyle odwagi, żeby to z siebie wyrzucić. Co ciekawe, obie te narracje są ze sobą znakomicie zapętlone, a najbardziej interesujące momenty to właśnie te, w których one na siebie nachodzą, oświetlając się wzajemnie w nieoczywisty sposób. Przykładem przytoczona już pierwsza scena z ptakami na „trzepaku”: jako że szykują się do owego ataku wszyscy znajdujący się na scenie ludzie, ich ofiarą zaś pada jedna z nich i to w momencie, gdy ubiera blond perukę, stając się młodą kobietą (a zarazem nieco zagubioną aktorką), punkt wyjścia opowieści Smolar staje się jasny. To spektakl nie o ptakach atakujących bohaterkę filmu – a o społeczeństwie atakującym młode, ładne kobiety, które nie wiadomo dlaczego natychmiast wywołują w jego strukturach agresję; to także zawierająca się w niej węższa opowieść o młodej aktorce, która dostając rolę u słynnego reżysera, myśli, że złapała pana Boga za nogi, a na koniec okazuje się, że to „pan Bóg” chce złapać ją, co kończy się krzywdą i traumatycznymi doświadczeniami, z którymi nie można sobie poradzić przez całe życie. Niezłym pomysłem, wzmacniającym tu ten koncept jest wątek Buddy’ego, ptaka specjalnie podobno tresowanego do bycia agresywnym, który w obecności Tippi zachowuje się łagodnie, emanując do niej wręcz powiedział bym miłością. Ludzie ludziom zgotowali ten los, nie ptaki.
Podobnie jak w warszawskim „Melodramacie”, każdy aktor/aktorka będzie miał tu hellingerowską możliwość wcielić się w Tippi, oraz w jej mniej lub bardziej aktywnych agresorów. Co więcej, jako że trudno na scenie w takiej sytuacji rozróżnić Tippi od Melanie, na ich płynnej przemieszanej tożsamości opiera się bowiem cały spektakl, Smolar z Gańczarczyk postanawiają poszukać momentu, w którym stają się one jednością. Efektem tego wydaje się tu znakomicie pomyślana scena na strychu. W oryginale wygląda to tak: Melanie znajduje się w atakowanym przez ptaki domu Mitcha, z nim samym, jego matką i siostrą. Gdy ptaki odlatują – tak się przynajmniej wszystkim wydaje – dziewczyna udaje się na strych, w sumie nie wiadomo właściwie, dlaczego. Okazuje się, że jest on pełen ptaków, które natychmiast ją atakują. Trwa to w filmie kilka minut, i z tego, co wiadomo z relacji prawdziwej Tippi Hedren, zostało przez nią okupione ciężkimi ranami, Hitchock bowiem użył do tej sceny nie mechanicznych ptaków, tak jak planowano a prawdziwych, przeszkolonych w agresji. Jest więc ona prawdziwa do bólu (aktorki), dosłownie. W spektaklu Smolar scena ta jest hipnotyczna, co jest wielką zasługą choreografa Pawła Sakowicza oraz wcielającej się w rolę Tippi aktorki Rasy Samuolyte. Najważniejsze wydaje się jednak to, co się dzieje chwilę po niej, gdy asystentom produkcji przychodzi sprzątać pozostawione przez aktorkę na podłodze ślady krwi – tej sztucznej i tej prawdziwej. Jeden z nich deklaruje, że brzydzi się tej ostatniej, tylko jak rozpoznać, która jest która. To chyba jedno z najważniejszych pytań, jakie powinien postawić sobie współczesny widz, dla którego uczciwy proces powstawania dzieła jest tak samo istotny jak jego efekt: jak rozpoznać po owocach pracy, czy jabłko nie zostało nasączone trucizną czyjejś krzywdy, i to nie wynikającej z obiektywnych przyczyn, a z celowego działania współautorów czy ludzi stojących wyżej w artystycznej hierarchii. A co zrobić w jeszcze bardziej cringe’owej sytuacji, gdy fabuła filmu jest jednoznacznie interwencyjna w stosunku do krzywdy innych ludzi, stojąc w jednoznacznej sprzeczności ze sprawami, które się dzieją w procesie twórczym? Jak wówczas rozpoznać, która krew jest prawdziwa? Same trudne pytania, zero odpowiedzi.
Skoro mówimy o widzach, to niezwykle ciekawy jest również pomysł na naszą, symboliczną choćby obecność w strukturze tej opowieści. Nawiązując do wspomnianej już sceny w szkole, w której Melanie przyjeżdża po Cathy, siostrę Mitcha, zahacza Anna Smolar o trick, jakiego używa nauczycielka Annie Hayworth, żeby wyprowadzić z budynku dzieci, nie wywołując wśród nich paniki. Jego istotą jest prośba skierowana do uczniów o pokazanie Melanie, jak ma wyglądać ewakuacja szkoły, którą niedawno ćwiczyli na wypadek nieoczekiwanych zdarzeń. W spektaklu jest nieco inaczej: w roli dzieci zostaje obsadzona publiczność, na potrzeby zaś kręcenia sceny ma się ona nauczyć odpowiednio reagować na ataki ptaków. Osobliwe warsztaty prowadzi dla nas asystent reżysera, pomaga mu w nich Tippi, która radzi nam, żeby chronić twarz i krzyczeć. Na premierze publiczność, przynajmniej częściowo, rzeczywiście zdobyła się na przeraźliwy krzyk, jakiś więc efekt został osiągnięty, tylko znów wydźwięk tych warsztatów jest nieco ironiczny: organizujemy szkolenia dla publiczności, warsztaty dbające w kółko o dobrostan kobiet, gejów, psów i posiadaczy rowerów, a systemowa przemoc wobec ofiary i tak ma miejsce, płynąc sobie bez przeszkód swoim własnym, coraz szybszym i mocniejszym nurtem. Wstrząsająco w tym kontekście zabrzmiały słowa Tippi, że najlepiej w momencie ataku zasłaniać twarz i krzyczeć, bo było jasne, że nie o atakach ptaków tu mowa. Z tej perspektywy zmienia się też sens sceny na strychu, w której Tippi broni się przed ptakami, czy innej, w budce telefonicznej podczas ich ataku na ulicy. Są to w gruncie rzeczy momenty, w których przemoc wobec dziewczyny zostaje w filmie dodatkowo reprodukowana, bo produkcja filmu zakłada przecież duble, zarówno scen „normalnych”, jak i tych dla aktorki koszmarnych. Dziewczyna musi więc wciąż i wciąż wracać do traumatycznych doświadczeń. A my, widzowie, czyli reszta społeczeństwa, jesteśmy jak dzieci – pójdziemy tam, gdzie nas poprowadzą, wystarczy tylko odpowiednia strategia.
Spektakl zrealizowany jest znakomicie, bardzo ciekawa jest adaptacja Igi Gańczarczyk, napisana wespół z reżyserką, dobry zaczyn, z którego Smolar upiekła smaczne teatralne ciasto. A przy tym niebanalne, bo oparte (w moim przekonaniu) na elementach, które zazwyczaj pełnią w teatrze funkcję ilustrującą, wspomagającą narrację i/lub tworzącą sensualną oprawę dzieła. Tu odgrywają rolę kluczową, stając się wręcz aktorami tego przedstawienia. Myślę tu o choreografii Sakowicza oraz wybitnej muzyce Jana Duszyńskiego. Ta pierwsza podbija dwu-narracyjny koncept Smolar, szukając sensu relacji oprawca – ofiara w ciele tej ostatniej. Pomysł wyjścia od momentu ataku, który przecież najmocniej odciska swoje piętno w pamięci ciała, jest dla konstrukcji spektaklu kluczowy – Sakowicz ze Smolar bardzo więc dbają o tę narrację, która zrealizowana w sposób niezwykle precyzyjny i inteligentny staje się podstawą całej opowieści. Pomyślałem nawet, że gdybyśmy wycieli nagle jakiś cudem tekst tego spektaklu, każąc go grać aktorom bez słów, wszystko byłoby zrozumiałe i jeszcze bardziej wstrząsające, łącznie z finalną sceną, w której Tippi prezentuje nam wszystkim, „jak to się odbywało”. Muzyka Jana Duszyńskiego z kolei od początku wprowadza niepokój trzymający widza w napięciu i dyskomforcie już do końca spektaklu. Inaczej niż w filmie Hitchcocka, pejzaż dźwiękowy nie szantażuje widza w danej scenie, manipulując jego emocjami, a rozlewa się na całą opowieść, budując jej dramaturgię przy pomocy świetnie wykreowanych kontrapunktów. Jest o tym zresztą w spektaklu cała scena, w której montażysta rozmawia z kompozytorem o muzyce do sceny na strychu: ma być prosto i dramatycznie, ilustrująco w stosunku do tego, co widzimy, z akcentem na manipulację naszymi emocjami. Pomyślałem, że Duszyński też nimi manipuluje (inaczej się w filmie czy teatrze z muzyką nie da), ale w taki sposób, że próbuje jednak złączyć muzykę z bohaterką, z tym, co ona przeżywa; pejzaż dźwiękowy w „Ptakach” to dla mnie próba oddania wszystkiego tego, co kłębi się w głowie Tippi, może dlatego do dziś nie mogę się od niej uwolnić. Podobnie jak od pewnych obrazów, w których centrum zawsze znajduje się ona. Aktorzy są znakomici, ale nie tylko dlatego, że świetnie grają. Oni tu najpierw tworzą wspólnotę, gdy pojawia się ofiara, następnie się na nią „rzucają”. Potem zaś, żeby nie wszystko było takie proste, raz po raz przechodzą na drugą stronę barykady, jakby istotą losu ludzi, których portretują, była jakaś hipnotyzująca płynność przeistaczania się; umiejętność łatwej i lekkiej z pozoru przemiany z oprawcy w ofiarę i na odwrót. Bez absolutnego oddania się aktorów scenicznemu porządkowi, pilnowania tu ściśle zaplanowanego rytmu ról, które przychodzi im bez przerwy na siebie ubierać i porzucać, spektakl ten nie miałby prawa się udać. Augustė POCIŪTĖ, Rasa SAMUOLYTĖ, Nelė SAVIČENKO, Rytis SALADŽIUS, Gediminas RIMEIKA – brawo, wspaniała robota.
Gdybym miał się do czegoś przyczepić to dramaturgia całości: po wyjściu z teatru zupełnie nie widziałem struktury całości, co bardzo rzadko mi się zdarza. Poprosiłem więc Igę Gańczarczyk o adaptację, i tam ta struktura jest, do dziś się więc zastanawiam, co się stało, że w spektaklu się ona rozmywa. Pierwszą rzeczą, jaka przychodzi mi do głowy, jest fakt, że wszystkie sceniczne zdarzenia mają tutaj dla reżyserki tę samą wagę, są również podobnie przez nią potraktowane: z pieczołowitością i tym samym zaangażowaniem wszystkich narzędzi, jakimi dysponowała. Może gdyby jednak trochę zróżnicować tu zdarzenia i wprowadzić hierarchię ważności spraw, o których się opowiada, spektakl nabrałby większego charakteru i intensywności, oglądałby się też łatwiej.
Anna Smolar zrobiła na Litwie przedstawienie łudząco podobne do „Melodramatu”, myślę głównie o formie, choć wydaje mi się tu ono nieco lepiej wymyślone. Gdyby miało ono miejsce w jakimś polskim teatrze, grymasiłbym pewnie, że twórczyni się powtarza, że szkoda okazji. Na Litwie, która z różnych powodów tkwi dużo głębiej w postsowieckiej mentalności i kulturze, gloryfikującej artystyczną drogę „per aspera ad astra”, „Ptaki” wydają się wypowiedzią nie do przecenienia, zwłaszcza w najważniejszym litewskim teatrze. Chłodna raczej reakcja premierowej – a więc złożonej z wielu czynnych w różnych dziedzinach sztuki artystów – publiczności mogła świadczyć, że spektakl się po prostu nie spodobał. Osobiście jednak chcę wierzyć, że stara dobra szekspirowska pułapka na myszy jeszcze raz złapała w swój mechanizm nie tylko małe gryzonie, ale i kilka starych, tłustych kotów.
Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.