- Nie mam pojęcia, co robić dalej. Nie wiem, czy tam chodzić czy nie chodzić. Nie wiem, która analogia historyczna ma tu właściwe zastosowanie. Róbmy swoje? Tylko świnie siedzą w kinie? "Nie zostawiajcie nas" - mówił Juliusz Chrząstowski przed wakacjami. Czyli jednak chodzić? Wspierać aktorów, jednocześnie niestety w jakiś sposób legitymizując nowych włodarzy? A może nie chodzić, bojkotując tych ostatnich, tym samym, chcąc nie chcąc, porzucając aktorów - pisze w gościnnym felietonie w Gazecie Wyborczej - Kraków Maciej Miłkowski.
Nad placem Szczepańskim nie powiewa już zwisająca dotąd z balkonu Teatru Starego czarna, żałobna płachta. Jej brak przemawia do mnie jednak silniej niż jej wcześniejsza - nadmiernie teatralna- obecność. Nie ma płachty. A więc weszli. Wkroczyli. Rządzą. Płachtę kazali zdjąć. Zdjęto całun, ale żałoba pozostała - bo też i pozostał doskonale widoczny nieboszczyk, czy raczej skazaniec, który już za moment nieuchronnie się w nieboszczyka przemieni. Demontaż Teatru Starego na naszych oczach wkroczył w fazę zadeptywania - miejscami histerycznego, ale generalnie jednak raczej spokojnego i miarowego. Jeszcze coś tam się tli, jeszcze to machanie butem chwilę potrwa, ale za kilka tygodni, najwyżej miesięcy, już się wszystko dopali i dogaśnie. Wszystko zostanie zadeptane. Do Teatru Starego mam stosunek osobisty. Widziałem tam wiele znakomitych spektakli, które miały na mnie artystyczny i intelektualny wpływ. "Kalkwerk" Lupy, jego "Factory 2" (pewnie naj