(Edward Pałłasz 1936 – 2019)
Idź na spacer, Alegorio – tym programem kończyłem rolę pianisty akompaniatora studenckiego teatru. Nie zrezygnowałem jednak z udziału kompozytorskiego. Zachowałem wszystkie więzi łączące mnie z grupą utalentowanych i inteligentnych rówieśników, którzy wierzyli w siłę zbiorowego działania teatralnego, zdolną do zmiany nieznośnej rzeczywistości politycznej i społecznej. Byłem i jestem do dzisiaj dumny z tej przynależności do STS-owskiej braci. – Edward Pałłasz Na własną nutę
Jego życie to materiał na wielką, w pełni zasłużoną, monografię. Edward Pałłasz był człowiekiem wielu talentów i zalet, a przy tym osobą bardzo lubianą, wszędzie gdzie pracował, bądź działał. Nie potrafię napisać o całości, naszym wspólnym kawałkiem świata był teatr studencki, ale przynajmniej wspomnę, że Edward przez dwie kadencje pełnił funkcję prezesa ZAIKS-u, że szefował II Programowi Polskiego Radia, a przez długie lata był zastępcą dyrektora Warszawskiej Opery Kameralnej. O sobie mówił, że jest głównie kompozytorem – „także szachowym” (co było prawdą, bo sukcesy i uznanie w świecie szachów miał ogromne). I to wpisał mi w dedykacji, na pierwszej karcie autobiograficznego tomu Na własną nutę, w którym opowiedział o wypełnionym muzyką życiu, o napotkanych wybitnych ludziach, o ważnych wydarzeniach.
Moje wspomnienia zaczynają się bardzo dawno – prawie na początku dorosłej drogi Edwarda i mojej. To były zarazem początki pokoleniowej wspólnoty - pierwsze lata naszej „dojrzałości”, pierwsze życiowe wybory, fascynacje. Po latach stalinizmu, przyszła „odwilż”, a wraz z nią powstawanie studenckich zespołów satyrycznych – reakcja na szarzyznę i duchową pustkę epoki budowania socjalizmu. Edward napisze później, że ten czas otworzył dla niego „szlak kompozytorski od piosenki do symfonii, od Teatrzyku Bim-Bom do radiowych nagrań orkiestrowych”. Wkrótce po tym „otwarciu” spotkaliśmy się w warszawskim Teatrze STS. Zacznijmy jednak od prawdziwego początku.
Urodził się 30 sierpnia 1936 roku w Starogardzie Gdańskim – stolicy Kociewia. Bardzo wcześnie został odkryty jego niezwykły talent muzyczny: ku niemałemu zaskoczeniu i radości wujka, który był pierwszym nauczycielem muzyki kilkunastoletniego chłopca, okazało się, że ma słuch absolutny! Konsekwencje były oczywiste – obok szkoły publicznej, szkoła muzyczna – pierwsze kompozycje (Suita Kociewska) – założenie szkolnego kwartetu rewelersów – pierwsze pianistyczne występy na okolicznościowych akademiach. Średnią szkołę muzyczną kończył już w Sopocie, studia podjął – zgodnie z wcześniejszym planem - na Wydziale Mechaniczno-Technicznym Politechniki Gdańskiej. Już na pierwszym roku, gdy odbywał zajęcia praktyczne w Stoczni im. Lenina, dokonał radosnego odkrycia: w jednej z od dawna nieużywanych sal, znalazł całkiem dobrej firmy fortepian i odtąd studenckie zadania zeszły na boczny tor - „...całymi godzinami radowałem się urodą jego dźwięku – czy to w polonezach i etiudach, czy w ukochanym wtedy preludium cis-moll Rachmaninowa”. Przyszły inżynier miał zresztą wkrótce pełne ręce roboty ...muzycznej: był pianistą w Orkiestrze Politechniki, akompaniował uczelnianym zespołom: tanecznemu, baletowemu, chórowi. Los zdecydowanie odciągał go od technicznych spraw, a pewne spotkanie przesądziło o wszystkim. Otóż politechniczny zespól recytatorski prowadził Jerzy Afanasjew – niebawem ważna postać rodzącego się studenckiego zespołu satyrycznego. Bardzo ten proces nabrał tempa, kiedy opiekę artystyczną ZSP powierzyło niedawnemu absolwentowi krakowskiej szkoły teatralnej, a teraz młodemu nabytkowi Teatru Wybrzeże – Zbigniewowi Cybulskiemu, wspomaganemu przez kolegę z tego samego roku - Bogumiła Kobielę. O pierwszym występie w politechnicznej stołówce dowiedzieli się studenci sopockiej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych i rychło doszło do kontaktu. Do gdańszczan dołączyła cała sopocka grupa, rej wodzili Jacek Fedorowicz i Włodzimierz „Wowo” Bielicki – to on wymyślił nazwę „Teatrzyk Bim-Bom”, a źródłem pomysłu była mruczanka Kubusia Puchatka. Był listopad 1954 roku - narodził się drugi z najstarszych (po warszawskim STS) studenckich zespołów satyrycznych. Edward był jego członkiem i najpierw, jak wcześniej w szkole, stworzył kwartet rewelersów, potem napisał kilka piosenek, a co najważniejsze – opracował muzycznie dwa pierwsze programy. Jedna z jego pierwszych piosenek (Kolorowa chustka) była później wykonywana w konkursie przed warszawskim Światowym Festiwalem Młodzieży i Studentów.
To już było na pożegnanie z Gdańskiem, bo Pałłasz przenosił się na Politechnikę Warszawską i oczywiście do ...Teatru STS. Przyjęliśmy go z otwartymi ramionami, przecież znaliśmy się, bo nasz teatr był z Bim-Bomem zaprzyjaźniony. Edward był przemiłym kolegą, a przede wszystkim – kompozytorem, a przecież specjalnością STS były właśnie piosenki. Najbardziej ucieszył się z jego przyjścia nasz pianista, akompaniator, kompozytor i kierownik muzyczny, Marek Lusztig. Marek i Edek rychło stworzyli zgrany duet, co oznajmili wspólnym wykonaniem razem skomponowanej piosenki: ...pokłóciły się dwa fortepiany – o drobnostkę, o głupstwo, o bzdurę – o ton! Zgodny ton osiągnął Edward zwłaszcza we współpracy z Agnieszką Osiecką, to ona napisała słowa śpiewanych w STS-ie i zdobywających popularność utworów: Herbaciane nonsensy, Akacje, Nie mówmy o naszej miłości, Nie ma kwiatów dla Marianny. Do kanonu naszego Teatru weszły jednak dwie inne – Do widzenia, Ziemio z tekstem Andrzeja Jareckiego oraz Piosenka o Kolchidzie ze słowami Witolda Dąbrowskiego.
Piosenki – było ich ponad 40, pisał dla nas prawie do końca lat 60. – nie wyczerpują wkładu Edwarda w artystyczny kształt STS-u. W latach 50. był parokrotnie współautorem opracowania muzycznego spektakli (najczęściej z Markiem Lusztigiem). Jedną z tych prac trzeba przypomnieć, bo mocno wpłynęła na jego dalszą drogę w świecie sztuki. W 1957 roku, po stypendium w berlińskim teatrze Bertolta Brechta, wrócił do Warszawy Konrad Swinarski. Szukał środowiska twórczego i na krótki czas zetknął się z STS-em – z grupą jego członków przygotował telewizyjną realizację sztuki Brechta Ten, kto mówi tak i ten, kto mówi nie. Stronę muzyczną powierzył „naszym ludziom” – Edwardowi i Markowi. Telewizyjna premiera (czerwiec 1957) nie była wielkim wydarzeniem, ale stała się początkiem długiej współpracy teatralnej Swinarskiego i Pałłasza. Jej najbardziej znanym, wręcz słynnym rezultatem była Opera za trzy grosze w warszawskim Teatrze Współczesnym; premiera miała miejsce w październiku 1958 roku, przedstawienie zagrano prawie 150 razy, a krytyk napisał, że było „jednym z najlepszych jakie ostatnio stworzono w Polsce”. Z samodzielnych „opraw” Edwarda wspominam z dużym sentymentem Szopę betlejemską, w której – wraz z debiutującą na scenie Krysią Sienkiewicz - śpiewałem świetną i wiecznie aktualną Pieśń o podziale świata. Sentyment wszakże ustępuje, gdy przychodzi do obiektywnej oceny – muszę powiedzieć, że najpiękniejszym dziełem Edwarda było muzyczne oprawienie Wieży malowanej (premiera w listopadzie 1959 roku). Ten „wieczór polskiej poezji ludowej” (takie było pierwotne określenie, użyte w programie) okazał się spektaklem otwierającym, bogaty niebawem i do dzisiaj, nurt nowoczesnego teatru jednego aktora. Fantastyczna kreacja aktorska Wojciecha Siemiona znalazła wielkie artystycznie wsparcie scenografią Adama Kiliana i dorównującą jej oprawą muzyczną Pałłasza – jak pisał badacz: „nowoczesną i ludową jednocześnie, harmonizującą stare motywy w nowy sposób”.
Wkrótce potem przyszedł czas odchodzenia Edwarda od stałego związku z STS-em. Między innymi dlatego, że choć ukończył studia politechniczne, postanowił podjąć następne – muzykologię na Uniwersytecie Warszawskim. Dlaczego muzykologia? Bo uznał, że nie pora na studia wykonawcze czy kompozytorskie (osiągnięty wiek, znaczny dorobek), ale wykształcenie kierunkowe powinien jednak mieć. Był już cenionym twórcą, laureatem krajowych i zagranicznych konkursów. Z naszym Teatrem nigdy się nie rozstał. Od czasu do czasu w programach pojawiały się jego nowe piosenki – zwłaszcza gdy bliski okazywał mu się tekst, jak to zdarzyło się z wierszem Jareckiego Nie wrócę na Itakę (program Marsz do kąta, 1967). Zawsze stawiał się na STS-owskie świąteczne wydarzenia: rocznice powstania (13 marca), imieniny najstarszych kolegów, poetycko-śpiewane Zaduszki. Jedno z „okrągłych leci” świętowaliśmy w budynku ongiś swoim, a teraz Warszawskiej Opery Kameralnej, której Edward był wicedyrektorem, czyli był jakby ciągle u siebie i taka też stała się nasza rocznicowa obecność.
Dwa lata temu wpadliśmy na pomysł, by 65-lecie uczcić wydaniem śpiewnika STS-u. Zebraliśmy najlepsze piosenki (dużo ich było!), niektóre trzeba było odtworzyć z pośpiesznie robionych zapisków, z pamięci – Edka pamięć muzyczna i moja wykonawcza bardzo się przydały. Włączył się oczywiście do zespołu zabiegającego (jaka szkoda, że daremnie) o wydanie pięknie i pieczołowicie przygotowanego albumu. Raz jeszcze okazało się, że wspólne sprawy były mu bliskie, że zawsze na niego można liczyć, że młodzieńcza przyjaźń trwa mimo upływu lat, dziesięcioleci…
Rok temu spotkaliśmy się na marcowym wspominaniu tego, co minęło. Wspomnienia były, ale wspólnego toastu nie podjął. Tymczasem nie mogę – tłumaczył. Na esteesowskich Zaduszkach go nie było. 22 grudnia odszedł na zawsze. Zostaliśmy z jego piosenkami i pamięcią…