„Latający Holender" Richarda Wagnera w reż. Barbary Wiśniewskiej w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Dorota Szwarcman na blogu Co w duszy gra.
Z powodu nocnej konserwacji serwera dopiero teraz piszę o wczorajszej premierze Latającego Holendra.
To była po części reklama-zapowiedź drugiej edycji Baltic Opera Festival – logo wyświetlało się nawet na kurtynie. Tym razem obsada była całkowicie polska, a w roli tytułowej wystąpił motor festiwalu – Tomasz Konieczny, który zapowiada już także swój udział w spektaklu lipcowym. Impreza planowana jest w dniach 20-25 lipca. 20 i 25.07. Turandot, 21 i 22.07. Jaś i Małgosia Humperdincka, 23.07. koncert z IX Symfonią Beethovena i 24.07. powtórzenie Holendra, z inną obsadą niż w zeszłym roku. No i częściowo inną niż obecna realizacja.
Spektakl w Operze Bałtyckiej (jeszcze w planie dwa: w piątek i sobotę) jest dokrojeniem realizacji z Opery Leśnej do warunków Opery Bałtyckiej; dekoracje mniej więcej te same, minus oczywiście tajemniczy las w tle. Za to nie mniejsza rola świateł (tym razem odpowiedzialny był Maciej Iwańczyk). Poza tą efektowną stroną przedstawienia pozostały wszystkie nonsensy: Daland na wózku inwalidzkim, szmaciana lalka Senty zamiast obrazu (próbowano mi wyjaśnić, że Daland ma duże odległości do przejścia, a obraz nie działa), a nawet striptiz Erika w ostatniej scenie, tyle że nieszczęsny śpiewak nie pokazuje już białych kalesonów, a zamiast tego smaruje sobie twarz białym kremem (tego to już nikt nawet nie tłumaczył).
I akt – poza dramatycznymi dętymi w uwerturze (jakoś tym razem były słabsze, ale orkiestra pod batutą Yaroslava Shemeta z czasem się rozkręciła) sprawił pozytywne wrażenie. Szymon Kobyliński jako Daland, znakomity naprawdę Rafał Bartmiński jako Sternik i wreszcie Holender – Tomasz Konieczny uruchomił w tej roli swoją charyzmę, a jednocześnie pewną powściągliwość, co dobrze zrobiło zarówno aktorskiej stronie roli, jak emisji – wszystko to sprawiło, że pomyślałam: naprawdę, polska obsada daje radę.
Ale potem nastąpił II akt, a w nim rozczarowanie, czyli Senta. Kinga Krajnik, dla której był to debiut (zdaje się, że w ogóle debiut sceniczny), ma 29 lat i mieszka w Wiedniu. Niestety, potrzebny byłby jej teraz pedagog, który uświadomiłby jej, że została rzucona na zbyt głęboką wodę i że jeśli będzie nadal tak postępować ze swoim głosem, to szybko przestanie śpiewać. Może chciała naśladować Riccardę Merbeth, której coverem była zeszłego lata, bo mankamenty były podobne: krzykliwość i przesadne rozwibrowanie, które sprawiały, że trudno było wysłyszeć linię melodyczną.
Dominik Sutowicz, Sternik z Opery Leśnej, dostał tym razem bardziej odpowiedzialną – Erika i sprawdził się – zwłaszcza dzięki walorom aktorskim – w sumie nieźle z wyjątkiem newralgicznego momentu w ostatniej scenie (tenor musi tam wyciągnąć aż do b1). Komplet solistów uzupełniała jeszcze wyrazista Magdalena Pluta jako Mary. Co mile zaskakiwało, to naprawdę przyzwoita dykcja u większości śpiewaków, także w chórze. To bardzo ważne w dziełach Wagnera, ale też w ogóle w śpiewie.