EN

11.03.2021, 18:20 Wersja do druku

Z fotela Łukasza Maciejewskiego: Przyjemna szara godzina

mat. Filmu Polskiego

„Siedzę tu, ale mi też źle” – mówi grana przez Ewę Dałkowską matka w „Badylach” Andrzeja Barańskiego. Reżyser ten, nie pierwszy raz, sięga w Teatrze Telewizji po prozę Tadeusza Różewicza.

Zresztą, jak podejrzewam, Barański czuł, że jest to winien Tadeuszowi Różewiczowi, przyjacielowi z najdawniejszych lat gliwickich, kiedy późniejszy autor „Księstwa”, był jeszcze studentem politechniki, i razem z innym studentem politechniki, marzącym wówczas dopiero o studiach aktorskich, Wojciechem Pszoniakiem, przygotowywał w studenckim teatrze spektakle według Różewicza. Tamta relacja przetrwała, i właściwie do końca życia Tadeusza Różewicza, obaj artyści podtrzymywali znajomość, która z czasem przerodziła się w przyjaźń.

To właśnie Barańskiemu zawdzięczamy chyba najlepszą, obok „Kartoteki” w reżyserii Kutza, telewizyjną adaptację Różewicza w ostatnich dekadach – „Moją córeczkę” z Agatą Buzek i z Jerzym Trelą. W „Badylach” powraca do Różewicza, ale powraca od razu zamaszyście, sięgając po dwa utwory dramatyczne pisarza – „Ta stara cholera” i „Na placówce dyplomatycznej”, wzmacniając je jeszcze o prozę Marka Gajdzińskiego („Matka jest jedna?”).

Oto wyzwanie: mając tak bogaty i wybitny materiał dramaturgiczny, reżyser w trochę ponad pięćdziesięciominutowym formacie, zamierzył zawrzeć skomplikowany system relacji międzyludzkich, przede wszystkim macierzyńskich, bo „Badyle” to zrealizowany bliską Barańskiemu metodą filmu w teatrze, spektakl o matce, ponad którym unosi się duch jeszcze jednego, nie cytowanego jednak wprost, późnego utworu Różewicza: „Matka odchodzi”. O „Badylach” Barański myślał zresztą od lat, od lat miał ten projekt gotowy, opowiadał o tym w wywiadzie-rzece udzielonym Piotrowi Mareckiemu. Spektakl wreszcie powstał i jest artystycznym spełnieniem, o które tak dzisiaj trudno w skostniałej lub zideologizowanej formule Teatru Telewizji.

Matka w „Badylach” ma twarz Ewy Dałkowskiej. To popisowa rola aktorki. Kilka lat temu, na festiwalu filmowym „Transatlantyk”, który wówczas odbywał się w Łodzi, w ramach retrospektywy Andrzeja Barańskiego, razem z twórcami obejrzałem „Kobietę z prowincji”, jeden z najważniejszych tytułów w dorobku Andrzeja Barańskiego, ale i jedną z najpiękniejszych kreacji kobiecych w dziejach polskiego kina. Dałkowska – Andzia z „Kobiety z prowincji”, po latach zwłaszcza, wydaje się symbolem pewnej ciągłości kulturowej. Dałkowska zagrała w „Kobiecie z prowincji”, w zasadzie całe życie bohaterki, dziewczyny, a następnie kobiety, przypisanej do swoich czasów, do polskiego losu, i dramatów, wielkich dramatów, które w ujęciu Barańskiego, czułego obserwatora polskiego kina, były zawsze neutralizowane rodzajowością, delikatnym uśmiechem, subtelnym poczuciem humoru. Owszem, wojna, owszem, zło, wielkie zło, ale przecież wyciągane palcem kulki świeżo upieczonego chleba smakowały najlepiej na świecie, ale szara godzina na prowincji, kiedy słońce zanurza się za kościół, a niebo z wolna staje się oranżowe, burgundowe, fioletowe – taka szara godzina jest po prostu najpiękniejsza.

To zauważa Barański, to w literaturze zauważał Różewicz, to widać również w „Badylach”. Ktoś przyjeżdża, podróżny, może ma imię, ale nie musi mieć imienia. Wakacje na wsi, delegacja służbowa, odwiedziny u dziadków. Cokolwiek. Podróżnik różewiczowski przysiada, zmęczony, całkiem zadowolony. Czeka na szarą godzinę. Doczeka się kolorowych minut. Kolorowego kwadransa, może trochę więcej. Jeden różewiczowski monolog kontruje się z następnym, jedna matka opowiadająca podróżnikowi swoje życie, spotyka z inną. Liczba pojedyncza, liczba mnoga. Baba z kijem, kobieta w chustce, z krowami, nie pyta o pozwolenie, widząc zainteresowanie w oczach nieznajomego, zaczyna mówić, pewnie lubi opowiadać, pewnie nie ma wielu okazji. Bo syn, bo synowa, bo parszywe życie, ale przecież – to bardzo ważny motyw w tym przedstawieniu – również życie pełne, życie spełnione. Nie ma czym się chwalić, nie ma wielu powodów do dumy, w końcu jednak coś się udało: zołzowata synowa poczęstowała starą raz jeden cukierkami, a syn wezwał ją na pomoc, kiedy było z nim źle. Nie jest wcale tak źle. Trzeba cieszyć się tym, co się ma. Szara godzina jest taka ładna. Taka przyjemna.

Tytuł oryginalny

Z fotela Łukasza Maciejewskiego: PRZYJEMNA SZARA GODZINA

Źródło:

AICT Polska
Link do źródła