„Miło cię było zobaczyć” Bartosza Cwalińskiego i Stanisława Chludzińskiego w reż. Chludzińskiego w Teatrze Śląskim. Pisze Łukasz Maciejewski w AICT.
Bardzo miło. Dziękuję. Niemiło. Proszę.
Po premierze spektaklu „Miło cię było zobaczyć”, dyrektor Teatru Śląskiego, Robert Talarczyk, powiedział rzecz ważną: że to przedstawienie, premiera zrealizowana przez najmłodsze pokolenie artystów (wyłączając aktorów, średnia wieku twórców przedstawienia nie przekraczała dwudziestu kilku lat), jest niespodzianką. Przyzwyczailiśmy się bowiem, że młodzi twórcy, debiutanci, muszą wykrzyczeć swoją inność, odnaleźć dla niej właściwy język, a najchętniej zanegować język dotychczas obowiązujący. To jest standard – zwłaszcza w teatrze.
Tymczasem Stanisław Chludziński, rocznik 2000, świeżo upieczony absolwent Reżyserii dramatu na Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, w swoim drugim spektaklu (pierwszym była „Szklana menażeria” Williamsa w Teatrze Wybrzeże), udowadnia, że on akurat chce inaczej – ważna jest po prostu historia, literatura, opowieść, a na pierwszym miejscu stawia aktorstwo, pracę z aktorem.
Nowoczesność dla Chludzińskiego to również zrozumienie, empatia, czasami złość. Wszystkie stare, niemodne, wyświechtane ludzkie emocje. I okazuje się, że warto się raz jeszcze nad tym wszystkim pochylić, nie zasłaniając krajobrazem formalnym, technologicznym czy intertekstualnym. To, co stare, jest wieczne. I niezniszczalne.
Bo w końcu ile razy już to widziałem, wszyscy widzieliśmy? Co piąta sztuka teatralna jest w zasadzie o tym samym. Przychodzi mężczyzna do kobiety, kobieta do mężczyzny, dziecko do matki, kochanek do kochanka. I zaczyna się wiwisekcja.
Coś na ten temat wiedzieli zarówno wspomniany Williams, jak i Bergman, Szekspir, Wyrypajew, dziesiątki innych. Mijają dekady, zmienia się kulturowy kanon, ale dookoła tych wszystkich spowiadających się przed sobą i przed nami dziewczyn, kobiet, chłopców, ludzi, nie zmienia się nic. Wciąż to samo. Wieczna spowiedź dziecięcia wieku. Nawet jeżeli dziecię ma lat pięćdziesiąt, sto, tysiąc. Bo to wszystko, cytując po raz nie wiem już który Osiecką, „nie tak, nie tak, nie to”. „Erzac cholera, nie życie”.
W „Miło cię było zobaczyć” erzacem jest wszystko, tylko nie to jedno jedyne spotkanie. Pierwsze po latach, być może ostatnie. Spotkanie dziewczyny i chłopaka, kobiety i mężczyzny: Hanny i Wojciecha granych przez Agnieszkę Radzikowską i Michała Żurawskiego.
Powiedzą sobie wszystko, chociaż wydaje się, że nie powiedzieli niczego. To życie, nie erzac.
***
Ważne jest stworzyć team. Na początku drogi nauczyć się pracować w zespole. W „Miło cię było zobaczyć” najważniejsi są aktorzy – Agnieszka Radzikowska i Michał Żurawski, ale liczy się cały grupa. Przede wszystkim Bartosz Cwaliński, współautor sztuki, także dramaturg. Od aktorów wiem, że towarzyszył im w zasadzie na wszystkich próbach, czujny, świetnie wyczuwający puls języka, inaczej funkcjonującego na papierze, inaczej podczas prób mówionych. „Miło cię było zobaczyć” to bardzo dobry tekst, mógłby sprawdzić się także w innych przestrzeniach, w innych teatrach.
Dziewczyna i chłopak. Nie spotkali się przypadkowo, sprowokowali ten przypadek. Kiedyś byli blisko i było to dla nich ważne. Jak w „Ławeczce” Aleksandra Gelmana, jak w „Przed zachodem słońca”, pięknym filmie Richarda Linklatera z Julie Delpy i Ethanem Hawke. Los prowokuje niekiedy takie spotkania. Los czasami się do nas brzydko uśmiecha. Brzydko, ponieważ zbyt wiele kiedyś zostało powiedziane, albo przemilczane, a wierząc, że nie zmieniamy się wcale, w międzyczasie zmieniliśmy się bardzo. Twardniejmy, smutniejemy, gnuśniejemy.
Uwertura spektaklu rozgrywa się w odrębnej przestrzeni, sala bankietowa teatru udaje przystanek autobusowy. Okna otwarte, wieje, zimno. Ten chłód jest potrzebny, musi być chłodno, niekomfortowo. O tym nie myślą Hania i Wojtek, o tym myślą widzowie. Bohaterowie sztuki siedzą natomiast na przystanku, czekają, rozpoznają się, ale trochę się tego wstydzą. Kiedyś, dawno temu, byli parą. Niezdarna ta ich rozmowa, bo co niby mieliby sobie powiedzieć po wielu latach, że co, że cześć, że pa, że świetnie wyglądasz. Brną w dowcip, niezłośliwe złośliwości, bo to typowa reakcja w takich sytuacjach. Humor jest sprzymierzeńcem. Hania i Wojtek szczęśliwie są dowcipni. Zapraszają siebie do gry.
Odsłona druga – spotkanie u niej, on jest w rodzinnym mieście tylko przelotem. Minuta po minucie, kawałek po kawałku, zdejmowane są kolejne warstwy zahamowań i hipokryzji, którymi przez ten czas obtoczyli się jak tłuszczykiem. Spotykają się w domu, w którym mieszkał ojciec Hanny. „Dom, w którym mieszkał tata”. Tytuł niczym z nieistniejącego filmu Xaviera Dolana. Ten dom także nieistniejący, a przecież realny. Seks, kłamstwa i kasety wideo. Sporo tych kaset, w kartonowych pudłach VHS’y, nikt ich nie posprzątał, działa jeszcze magnetowid i stary telewizor. To dokumentacja młodości – home wideo z lat nastoletnich (autorem tych filmików jest Tadeusz Pyrczak), ale i „Gumisie”, hity sprzed lat – „Against All Odds” Phila Collinsa czy „Purple Rain” Prince’a.
***
Tak to wygląda. Nie mamy nic innego, tylko przeszłość. Nic ważniejszego od niej. Na kasetach wideo zarejestrowało się coś, co było wolnością, wydawało się marzeniem, poczuciem ulgi i wyzwoleniem, a potem już tylko odcinanie kuponów od kuponów. Życia od żyćka. Zapowiadało się lepiej.
Świetnie w spektaklu pracuje muzyka Nikodema Dybińskiego oraz scenografia zaprojektowana przez Aleksandrę Grabowską, również utalentowaną młodą aktorkę.
Mieszkanie Hani, czy raczej jej ojca, bo przecież Hania wyjechała na wiele lat do Stanów, miała podbić świat, najdosłowniej: podbić kosmos, dokonać wielkich rzeczy. Wróciła, niczego szczególnego nie dokonała, ojciec nie żyje, a mieszkanie żyje wspomnieniem nie tyle ojca, co marzeniem o tacie. Wersalka przykryta folią, telewizor z wysuniętym kineskopem, magnetowid, pilot, również w folii, i fotel. Wszystko stare, przyniszczone, pomimo tych ochronnych znieczulaczy. Nie ochroniły, wspomnień nie uda się ochronić.
Wspomnienia w spektaklu Chludzińskiego mienią się codziennością, mienią teraźniejszością. Jest jak jest, c’est la vie. On ma żonę, dziecko. Wielkie plany reporterskie, to były jego marzenia, zamienił w dziennikarską drobnicę. Ona ma jeszcze coś do zrobienia, do odkrycia, ale coraz mniej. Oboje czują, że to spotkanie jest ważne. Nawet jeżeli nic się nie zmieni, zmieni się prawie wszystko. Przez kolejne lata będą odliczali miesiące dzielące ich od tego wieczoru. Od powrotu do serialu „Gumisie” z piosenką śpiewaną przez Andrzeja Zauchę, do nieerotycznego, za to czułego tańca, i do tego, że udało się im wtedy, zrywając kolejne warstwy ironii, poczucia humoru, dystansu, dotrzeć do najgłębiej ukrytej warstwy rozpaczy. Jego i jej. I nikt nie jest temu winien, i wszyscy są winni. Nie udało się, tak jak nie udaje się tysiącom innych nieboraków. Mimo wszystko, mieli siebie przez chwilę. Trafili na siebie.
Partytura na dwoje aktorów, tylko muszą to być świetni aktorzy. W Ślaskim spotkali się aktorzy znakomici. Jeżeli istnieje coś takiego jak aktorska chemia, zobaczycie ją w „Miło cię było zobaczyć”.
Patrzyłem zafascynowany na Agnieszkę Radzikowską w może najpełniejszej roli ze wszystkich dotychczasowych i na Michała Żurawskiego, powracającego po wielu, naprawdę wielu latach do aktorstwa dramatycznego, w nareszcie godnej talentu tego aktora roli. Duet stworzony dla siebie, a pamiętamy ich także przecież ze „Strzępów” Beaty Dzianowicz.
Aktorstwo polega na zrozumieniu postaci. Radzikowska i Żurawski poszli o krok dalej. Zrozumienie łamane przez czułość.
W moim najukochańszym filmie, „Dzikich trzcinach” André Téchiné, Maïté grana przez świetlistą Élodie Bouchez, mówiła do swojego przyjaciela, Françoisa (Gaël Morel): „Kocham cię, bo nigdy nie będziesz moim wrogiem”. Ona to wiedziała. Oni, Hania i Wojtek, wiedzą również. Nie będą wrogami – za bardzo się kochają.