„Azoty fiction” Alfreda Kawuli i Łukasza Czuja, w reż. Łukasza Czuja. Pisze Łukasz Maciejewski na stronie aict.art.pl.
Twórcy spektaklu „1989” w Teatrze im. Słowackiego naprawdę mogą być z siebie dumni. Recenzje, wiwaty, nagrody – to wszystko wiemy, ale okazuje się, że spektakl działa również podprogowo. Być może teraz zaczną powstawać muzyczne spektakle dokumentujące fragmenty historii lokalnych społeczności. Przepisać, opisać, wyśpiewać własne narracje. Niech tłum robi bum.
Coś takiego wydarzyło się w Tarnowie, w Teatrze im. Solskiego. „Azoty fiction”, sztuka autorstwa Alfreda Kawuli i Łukasza Czuja (i w reżyserii Czuja), to spektakl, na jaki tarnowianie czekali od lat. Rewizja historyczna i radość muzyczna (muzyka Marcina Partyki, teksty piosenek Michała Chludzińskiego, choreografia Jarosława Stańka). Opowieść o mieście, poprzez miejsce. O ludziach, o czasach również.
Na scenie bodaj cały zespół aktorski niewielkiego przecież „Solskiego” – czternaścioro aktorów plus grający na żywo zespół muzyczny pod kierownictwem Filipa Kota.
Miejsce akcji rok 1994, Zakłady Azotowe.
Dla tarnowian, sprawa jest oczywista, pozostałym należy się wyjaśnienie. „Azoty”, czyli Zakłady Azotowe w Tarnowie-Mościcach budują markę miasta. Nie ma Tarnowa bez „Azotów”, i nie ma rodziny, w której ktoś, gdzieś, kiedyś, na „Azotach” by nie pracował. Czasy prosperity i dołowanie, ale „Azoty” to wciąż główny tarnowski pracodawca, mecenas wydarzeń sportowych i kulturalnych. „Kombinat pracuje / Oddycha buduje / Kombinat to tkanka / Ja jestem komórką” – niczym z hymnu Republiki.
W spektaklu Czuja, w tekście Czuja i Kawuli, w piosenkach Chludzińskiego, ów kombinat opowiedziany został poprzez korowód postaci, wpisujących się w kontekst czasowy, ale zarazem od tego kontekstu się dystansujący. Problemy są wieczne, międzyludzkie, prywatne, tylko dekoracja się zmienia.
***
Kombinat zawsze był uzależniony od polityki, raz hossa, raz bessa, teraz, zdaje się, to drugie, ale to zawsze była jednak kronika miasta. Nie ma Tarnowa bez „Azotów”. Jako rodzony tarnowianin, jadąc do Mościc (dzielnica Tarnowa, w której mieszczą się zakłady), staram się unikać godziny piętnastej, lub siódmej rano, wtedy senna i słabo zamieszkała dzielnica Tarnowa, staje się Marszałkowską – ze sznurem samochodów, rowerzystów, szpalerem pracowników. I jeszcze dymy fabryczne, kaszlące żółtymi i rdzawymi wyziewami ponad zazwyczaj szarym i pochmurnym niebem mościckim.
Jednym słowem, „Azoty” tworzą i tworzyły tkankę miejską – samoistną twarz miasta. Innej tak charakterystycznej „twarzy” w Tarnowie nie znajdziemy. Dlatego świetnie się stało, że właśnie „Azoty” stanowią clou spektaklu Łukasza Czuja.
Trudno oczywiście w jednym przedstawieniu, muzycznym przedstawieniu, opowiedzieć całą historię, dlatego autorzy słusznie skupili się na fragmencie. Współcześnie do Tarnowa wraca młoda dziewczyna (świetna Angelika Smyrgała), w albumie rodzinnym odkrywa zdjęcia przechowywane przez mamę. Oznacza to powrót do połowy lat dziewięćdziesiątych.
Pamiętam doskonale tamte lata z autopsji, moje licealne. Zapominaliśmy o Wajdzie i o Szczypiorskim, królowały kasety wideo z „Rambo”, wypożyczalnie i transformacja. Kreszowe dresy i gangusy, tapir na głowie i kolorowe napoje gazowane. Sabrina i Whitney Huston z Madonną. A u nas Wilki, Hey, a dalej Nirvana, Pearl Jam, kraciaste koszule i pierwsze komputery domowe, pierwsze kompakty. To wszystko w spektaklu Łukasza Czuja zostało jednak pokazane a rebours.
Opowiemy wam o historii, ale poprzez fragment – historię ludzi pochodzących z różnych światów, którzy znaleźli się w jednym miejscu, w Zakładach Azotowych w Tarnowie. Oczami szeroko otwartymi odkrywali jak zmienia się świat.
Aktorzy „Solskiego” śpiewają, tańczą, grają do jednej bramki. A chociaż umiejętności wokalno-taneczne są różne, co trochę słychać i widać, liczy się cel, zespołowość, oddanie sprawie. Podobała mi się scenografia i kostiumy zaprojektowane przez Elżbietę Rokitę – żadnej dosłowności, cepeliady nostalgicznej. Wnętrza, kostiumy są umowne raczej, symbolicznie nawiązują do estetyki lat 90., ale nie kopiują jej wprost.
Z przyjemnością patrzyłem także na cały zespół aktorski (w spektaklu wyróżniłbym role wspomnianej Smyrgały, ale także Aleksandra Fiałka, Matyldy Baczyńskiej i zwłaszcza Ireneusza Pastuszaka), z satysfakcją konstatując, że pod wodzą Łukasza Czuja, „Solski” jest naprawdę ensemble’em, młodzi czerpią od aktorów doświadczonych, na czele z Jerzym Palem, pracującym z Czujem już po raz trzeci, a starsi rozkwitają aktorsko przy najmłodszych. Ci ostatni mogą nie pamiętać tamtego Tarnowa i „Azotów”. Mówią więc o sobie i śpiewają o sobie. Niesie ich rytm spektaklu, muzyka Marcina Partyki. Oryginalne utwory trawestują evergreenami z lat dziewięćdziesiątych, polskimi hitami rockowymi czy popowymi z tamtego okresu. To kolejna warstwa sentymentalnej nadbudowy przedstawienia, ewokująca do wspomnień pierwszych randek, drugich rozczarowań, trzecich zaniechań. Wzruszenie między wierszami.
Tak, właśnie wzruszenie. Ukradkiem oka, w końcu dziennikarski fach do czegoś zobowiązuje, przyglądałem się twarzom widzów podczas przedpremierowego przedstawienia. Zachwyceni, euforyczni wręcz. Wspominający nostalgicznie to, co było („i nie wróci więcej”), ale też, mam takie przeczucie, uświadamiający sobie, że ich dom, ich mieszkania, ich miasto, nie będzie nigdy więcej powodem do małomiastaczkowego wstydu. Że Tarnów – to brzmi dumnie. Bo przetrwało, bo wszyscy jakoś przetrwaliśmy.
Wyziewy fabryczne mają najczęściej szarą, ale niekiedy także fioletową czy różową poświatę. I o tym opowiadają nam aktorzy, twórcy spektaklu: o kolorach nad miastem.
I o kolorach w nas samych. Trzeba je odkryć, by zrozumieć że są. Nie wyblakły. Teatr nam to umożliwia.