„Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej” Ivora Martinić’a w reż. Iwony Kempy w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Paulina Sygnatowicz w Teatrze dla Wszystkich.
„Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej” – spektakl, który w warszawskim Teatrze Ateneum wyreżyserowała Iwona Kempa, powinien budzić emocje. W warstwie dramaturgicznej to opowieść o trudnych relacjach rodzinnych, pod powierzchnią których kryje się silna potrzeba miłości. A jednak realizacja Kempy trzyma nas na dystans.
Obyczajowy obrazek
Ivor Martinić, chorwacki dramatopisarz, zadebiutował w 2009 roku, mając 25 lat. Od tego czasu jego utwory zostały przetłumaczone na dwadzieścia języków i wystawiane na całym świecie. Jednak „Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej” nie jest dramaturgicznym arcydziełem. To dość banalna opowieść o wielopokoleniowej rodzinie, która zmaga się z życiowymi problemami: postępującą chorobą Franka (chłopak przestaje chodzić), demencją babci, która wciąż żyje dawnymi miłościami, oraz wchodzeniem w dorosłość córki. Rysy normalności tej niełatwej rzeczywistości próbuje nadać Mia, organizując dla swojego syna urodzinowe przyjęcie, licząc na obecność całej rodziny.
To przede wszystkim spektakl o miłości, która pojawia się w różnych konfiguracjach i na różnych etapach życia. Teoretycznie powinien poruszać, ale w realizacji Iwony Kempy emocjonalna siła tej opowieści zostaje osłabiona przez formalne zabiegi.
Między komedią a tragedią
Centralnym elementem surowej scenografii (Joanna Zemanek) jest długi, pusty stół – symbolicznie podkreślający dystans między członkami wielopokoleniowej rodziny. Dopełnieniem są przytłaczające ściany, które zamiast budować domową intymność, potęgują poczucie chłodu. Kempa nie osadza tej historii w żadnym konkretnym miejscu ani czasie – opowieść może się rozgrywać wszędzie. Ale „wszędzie” w tym wypadku oznacza „nigdzie”, co utrudnia utożsamienie się z bohaterami czy choćby empatyzowanie z nimi.
Tym bardziej, że postaci są tu narysowane grubą kreską. Przerysowana Magdalena Schejbal jako egoistyczna ciotka i babcia (Maria Ciunelis), która w nieparlamentarnych słowach mówi o swoim mężu, bo zapomniała, że nie przeklina, budzą wyłącznie śmiech. Tragiczny ciężar tej tragikomedii spoczywa na Agacie Kuleszy. Jej Mia, rozdarta między opieką nad synem a matką, niemająca czasu dla córki, jest pełna poświęcenia, a jednocześnie samotna. Jednak nawet ona – poza poruszającą sceną, w której jak co roku próbuje zrobić synowi urodzinowe zdjęcie – jest pozbawiona emocjonalnej głębi. Twórcom zabrakło odwagi, by przechylić szalę w tej realizacji w stronę rodzinnego dramatu.
Dystansują także wyświetlane na ścianach didaskalia – jakby reżyserka chciała wziąć w nawias to, co dzieje się na scenie i powiedzieć wprost: „To nie prawdziwe życie, to tylko zapisana w kilku aktach historia, która nie wydarzyła się naprawdę”. I z taką refleksją pozostawia nas ten spektakl.