„Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk w reż. Michała Zadary w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMGAŁAsięKULTURY.
Z plakatów zapowiadających w całej Warszawie adaptację Michała Zadary uśmiechała się do przechodniów twarz młodej dziewczyny (Maja Amsterdamska), kompletnie jakby niepasująca do opowieści, którą miała zapowiadać. Kojarzyła się bardziej z międzywojniem czy czasem II wojny światowej niż z „barokową” opowieścią o żydowskim Mesjaszu, Jakubie Franku. Pierwszy raz zauważyłem tę dziewczynę na scenie w roli córki Izraela z Korolówki, Pesełe, ale potem w natłoku postaci i zdarzeń ciągle gdzieś mi uciekała. Mignęła mi jeszcze chyba jako Agata w okrutnej scenie upokorzenia nowo przybyłych do Wiednia dziewcząt, żeby odnaleźć się wreszcie w czasie oklasków, którymi dyrygowała, znajdując się w centrum zespołu Teatru Narodowego.
Gdy po spektaklu kupiłem program, żeby się dowiedzieć między innymi, kogo dokładnie grała młoda aktorka, okazało się, że kreowane przez nią postacie nie są oznaczone jej nazwiskiem a trzema gwiazdkami, jakby Michał Zadara wprost pragnął, by widz przeprowadził w tej sprawie śledztwo. Ruszyłem więc tym śladem i sprawdziłem, kim są w powieści osoby grane tu generalnie przez dzieci (wydawało mi się, że to one są kluczem do tego wątku), a więc: Pesełe, Chaskiela, Cywkę, Jakubka Franka, Awaczę czy wreszcie Agatę. Rzeczywiście, są to postaci w powieści najmłodsze. Jakubka Franka i jego zmarłej na koklusz siostry Cywki nie trzeba specjalnie przedstawiać, podobnie zresztą jak jego córki, Awaczy, którą w miarę upływu czasu zaczyna on postrzegać nie tylko jako swoją dziedziczkę, ale też nową prorokinię, kobiece wcielenie Boga – Szechinę. Pesełe to córka Izraela z Korolówki, opowiadająca u Tokarczuk apokryficzną i nieco dziwną opowieść o podhajeckim koźle, ale też być może prababka dziewczyny, która uratowała swoją rodzinę w czasie Holocaustu. Chaskieł z kolei to chłopak przeciwnika Szorów w Rohatynie, Arona, złapany po tym, jak z nienawiścią w oczach wybija wspomnianym Szorom okno, wreszcie Agata Wołowska (niegdyś Szor), jako jedyna wśród idących posłusznie dziewczyn, obnażonych na rozkaz Jakuba Franka w Wiedniu, zaczyna nerwowo chichotać, a więc w jakiś sposób okazuje niezgodę na to, co Frank ze swoim dworem z nimi wyprawia.
Gdy się tak jakoś szerzej przyjrzeć całej tej dziecięcej reprezentacji, okaże się, że wszystkie te postaci oraz opowieści o nich wskazujące ich charakterystyczne cechy, składają się w spektaklu Zadary na obraz najmłodszego pokolenia, które wydaje się tu chyba jedyną nadzieją całej tej – mocno podzielonej – społeczności Żydów. Symbolem zaś tej nadziei, wyrażonej pięknie w marzeniach Jakuba Franka o Mesjaszce/ Szechinie jest właśnie twarz Mai Amsterdamskiej – obraz „wyśnionej” przez Franka (i Zadarę) „rewolucji”, mającej uratować przed zagładą oba światy: tamten i nasz. Za Szechinę (wedle najprostszej definicji judaizmu – niecielesne wcielenie Boga w świecie) można więc w tym kontekście uważać najmłodsze pokolenie żydowskiej społeczności. Zbiór jednostek, które są odważne, jak Agata czy Chaskieł, przenikliwe i profetyczne, jak Pesełe, wreszcie niewinne jak Awacza. Mają oczywiście też męskie cechy Jakuba Franka, ale tylko te z dzieciństwa, które nie zdążyły się jeszcze przemienić, w te, z którymi początkowo chciał on walczyć, a więc w żądzę władzy, pychę czy choćby patriarchalną arogancję i wynikającą z niej skłonność do przemocy.
Przeszkodą w powieści Tokarczuk, ale i w naszym myśleniu o pięknej idei zbawienia świata przez zbudowanie nowego, dużo lepszego, serwowanej nam przez Franka (i chyba również przez autentycznie wierzącego weń Zadarę), jest Holocaust, który zmiótł przecież tę społeczność nieomal w całości, kompromitując w jakimś sensie marzenia Franka i jemu podobnych. Wydaje się jednak, że Zadara z Wysocką tę rafę zauważyli i ominęli, a to dzięki koncepcji samej Szechiny. Jeśli bowiem dopuścimy do głosu jej inną, kabalistyczną definicję, wedle której jej ziemskie wcielenie przybiera postać żałobnicy pod jerozolimską Ścianą Płaczu, nowego sensu nabierze Holocaustem podszyta fotografia dziewczyny z plakatu. Zwłaszcza że jej wcielenie – potomkini Agaty – wyprowadza przecież z Korolówki mnóstwo ludzi, ofiarując im ocalenie i nowe życie. W tym więc kontekście współczesna „Szechina” Zadary byłaby więc nie tylko realizacją mitu Franka, ale też kimś, kto – mimo tragicznego końca tego mitu – dzięki swoim najlepszych cechom, z tej zagłady ocalał i uratował innych. I tu przeskakujemy do konkluzji tego spektaklu, czyli pytania: czy historia pękniętej na pół, zwalczającej się nawzajem, siedemnastowiecznej społeczności żydowskiej, ukazanej na przełomie kilku stuleci, z grande finale w postaci Holocaustu, potrafi nas czegoś nauczyć? Zadara wydaje się tu pytać, czy rozumiemy, jakie wyzwania przed nami stoją, podkreślając między wierszami, że nie chodzi mu tylko o wspólnotę narodową, ale wręcz wspólnotę jednego brzegu – tę, która marzy o nowym, lepszym świecie i do której on sam chyba należy. Nie przeszkadza mu to zresztą poddać ją jednocześnie ironicznej i brutalnej wiwisekcji.
Może dlatego właśnie scenografia Roberta Rumasa obsesyjnie wykorzystuje motyw chmur, cały świat tej społeczności umieszczając w przestrzeniach niejako wykradzionych chmurom, a więc naszej myślowej i intelektualnej nieobecności. Już na samym początku, gdy mamy kilka scen wizyjnych – związanych z zawieszeniem ponad rzeczywistością narratorki spektaklu, pramatki tej społeczności, Jenty (Barbara Wysocka) – na statyczne, wszechobecne zdjęcia chmur nałożone zostają ruchome projekcje prawdziwej natury. Dla mnie świetny i prosty sposób ukazania, jak ten inny, duchowy świat, metafizyczny wymiar, którego nie zauważamy lub nie chcemy zauważyć, różni się od tego racjonalnego, naukowego, w którym uparcie chcemy znajdować sobie miejsce i z jego perspektywy łajać każdego, kto choć przez chwilę się z nami nie zgadza. Wiatr, zmienny, ruchomy krajobraz – rzeczywistość, zdjęcia chmur, wręcz prospekty z chmurami – nasze wyobrażenia o świecie. Zresztą, gdy prosceniczna ściana z chmurami odjeżdża w górę, widzimy, że scena ograniczona jest kolejnym tym razem kolistym horyzontem z takimi samymi chmurami. Czyżby nasza bańka, z fałszywymi, choć cieszącymi się popularnością mesjaszami w postaci Jakuba Franka, skazana była na wieczne bujanie w chmurach? Na ślepotę, mgłę i ciemność? (A przecież światło to symbol Szechiny!) Najwyraźniej, bo wszyscy idziemy za liderami, za modnymi tematami, obowiązkowo narzucanymi wszystkim zasadami, za odgórnymi narracjami, nie poddając tego wszystkiego żadnemu trzeźwemu osądowi! Oddajemy się pięknu, młodości, charyzmie lidera, nie zauważając, że nagle mija trzydzieści lat i Jakub Frank z natchnionego wizjonera zarządzającego ar(t)ywistowskim kolektywem i dbającego o dobrostan innych zamienia się w dziadersa. I my również jesteśmy przegrani, bo wierzyliśmy ideom, nie ludziom. Do tego przecież widoczne były, nawet nie poszlaki, a gołe fakty! Zadara pięknie tu odnosi się do afery z pewnym reżyserem, przesłuchującym studentki po godzinach w zamkniętym pomieszczeniu. Myślę o scenie, gdy Frank każe się obnażyć młodym dziewczynom. I tak dalej… Droga polska elito, lewicowa i teatralna, jest o czym myśleć, bo nie dość, że policyjne metody żadnej trwałej zmiany jeszcze nigdy nie przyniosły, to zwalczanie przemocy przemocą ukrywaną pod białymi rękawiczkami hipokryzji, wystawia nam (tak nam!) świadectwo hipokryzji i dyplom mistrzostwa w bujaniu z głową w chmurach.
Jakby mało było krytyki publiczności, której przystawia się tu lustro, owo zwierciadło jest krzywe. Zadara każe aktorkom i aktorom Narodowego grać slapstick w stylu niemych filmów z Chaplinem, wykorzystując do tego obecność znakomitej taperki, Justyny Skoczek. Takie ujęcie sprawia, że cała ta opowieść mogłaby uzyskać dodatkowy walor w postaci dystansu, pozwalającego publiczności spojrzeć na całą tę opowieść z perspektywy Jenty, a więc panoptykalnie, z góry, uniemożliwiając tradycyjną, arystotelesowską identyfikację z bohaterami, wciąż kultywowaną w polskim teatrze. Zadarze pewnie chodziło o to, żeby widz zwrócił uwagę nie na samą opowieść, ale przede wszystkim na sposób jej opowiadania i na konteksty, na nieoczywistości. I tu w mojej ocenie przelicytował, zabiegów jest bowiem zbyt wiele: skrót opowieści Tokarczuk, narracja prowadzona przez aktorkę, styl gry aktorów plus zewnętrzny zabieg z dziewczynką, składający cały ten świat do kupy. Bogactwo zabiegów spore, ale dla większości ludzi nie do odczytania nawet pojedynczo, o całości nawet nie wspominając, o czym świadczą zarówno recenzje, jak i opinie zwykłych widzów.
W pierwszym rzędzie nieudana jest adaptacja, dokonana przez reżysera wraz z Barbarą Wysocką, i to nie w kwestii struktury całości, lecz przede wszystkim precyzji prezentacji fabuły. Początkowo nie da się zorientować w postaciach, ich imionach i koligacjach, a te podstawowe zabiegi są niesłychanie ważne, gdyż tylko dokładne zrozumienie meandrów tej opowieści może dać widzowi szansę na wgląd w to, co się chce ze sceny za jej pomocą powiedzieć. Tu nie wiadomo, kto jest kim, o co w gruncie rzeczy chodzi i naprawdę dużo energii zabiera widzowi zorientowanie się w tej historii. Może się on czuć przytłoczony kalejdoskopem krótkich scen, w których na dodatek kilka postaci granych jest przez jednego aktora. A często ma przecież tylko kilka sekund na percepcję – jeśli nie „złapie” kilku informacji naraz, szybko utonie we mgle niezrozumienia. Poza tym, nie należy też się zbytnio łudzić, że wiele osób przeczytało książkę Noblistki…
Narracja Jenty wyczerpuje się po mniej więcej dwudziestu minutach, Barbara Wysocka się chowa gdzieś z boku i potem tekst płynie już monotonnie, dając coraz więcej możliwości wyłączenia się ze słuchania. Przyznam, że można tu było wymyślić coś bardziej twórczego, bo pomysł zgrany jest już w innych spektaklach, a i nie posuwa akcji do przodu, lecz raczej zamula. Całe to narzekanie może nie byłoby potrzebne, gdyby aktorzy zagrali, jak trzeba, a to wydaje mi się tu najsłabszym ogniwem. Bo każdy gra tu coś innego, każdy inaczej (lub wcale) rozumie konwencję, nie mówiąc już, że jedni ze względu na niewielką długość scen w ogóle nie mają miejsca na zagranie czegoś sensownego, inni się starają, ale i tak to gdzieś umyka. Jakub Frank gra charyzmatycznego czarusia i bawidamka, ale nie byłem w stanie dostrzec przemiany jego postaci w tę, którą gra Jerzy Radziwiłowicz w końcowej części. Postać milczącego aroganta, naburmuszonego cynika, jakim jawił mi się ten wielki aktor w roli przegranego mesjasza, w żaden sposób nie skleja mi się z „gwiazdorem” Simona. I to nie w kwestii pomysłu, a wykonania. Na plan pierwszy wysuwały się tu aktorki: Anna Grycewicz, Paulina Szostak, Magdalena Warzecha czy Marta Wągrocka, ale mam wrażenie, że najbardziej w momentach, gdy porzucały slapstickową konwencję. Możliwe zresztą – teraz mi to przyszło do głowy – że tylko mężczyźni grali tam w chaplinadę, może o to chodzi w pomyśle, że kobieta dogrywa im muzyczkę, a jeszcze inna opowiada o ich upadku. Miałoby to nawet sens, ale musiałoby być komunikatywne.
Właściwie można by napisać, że Księgi Jakubowe Zadary to przypadek spektaklu, w którym większość elementów jest świetnie wymyślona i zaplanowana, ale one same nie wchodzą ze sobą w interakcje, efekt jest zatem średni. Osobiście bardzo żałuję, bo potencjał intelektualny i sceniczny tej adaptacji jest ogromny. Spróbuję pójść jeszcze raz za jakiś czas, bo często tak bywa, że dopiero po jakimś czasie eksploatacji wszystkie „klocki” wskakują na swoje miejsce. Osobiście dziękuję Michałowi Zadarze za wyzwanie do odszyfrowywania kodów jego spektaklu – uczciwie mówiąc, było to zadanie dalece bardziej pasjonujące niż sam spektakl. Czy jednak wielu widzów będzie miało ochotę bawić się w barokowe zagadki? Nie sądzę…