EN

16.12.2024, 15:59 Wersja do druku

Z błota powstałeś

„Nurt” Elżbiety Łapczyńskiej w reż. Małgorzaty Szydłowskiej w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Jacek Wakar na swoim blogu.

fot. Dawid Ścigalski / mat. teatru

Krakowski, a ściślej mówiąc nowohucki „Nurt” Małgorzaty Szydłowskiej jest przedstawieniem teatralnym, ale też czymś więcej. Mocno wpisuje się w nurt archeologii pamięci obecny w Łaźni Nowej od początku jej istnienia, zatapia nas w błocie dopiero powstającej dzielnicy. Rekonstruując marzenie o teatrze, czyni z niego doświadczenie założycielskie. Historia Jana Kurczaba, twórcy Nurtu, mocno rymuje się przy tym z opowieścią o samej Łaźni. Tyle że w świetnym widowisku Szydłowskiej nie ma budowania pomników, jest szczery zapał tworzenia, prawdziwy żar budowania, a jednocześnie sporo goryczy i autoironii.

Łaźnia Nowa powinna się doczekać w tym miejscu nie jednego, a nawet kilku tekstów. Po pierwszym pokazie „Latającego potwora spaghetti” Mateusza Pakuły (którego niewątpliwie będzie w Zdaniach Wakara osobne omówienie) dyrektor Bartosz Szydłowski przypomniał, że to już piąta Łaźniowa premiera w obecnym, trwającym ledwie trzy miesiące sezonie. Miał rację, bo były przecież spektakle młodych artystek i artystów – „Wyrwa” Barbary Bendyk, „Szczęśliwy Syzyf” Tadeusza Pyrczaka, „Giselle, tańcz” Anny Obszańskiej (w koprodukcji ze szczecińskim Współczesnym). Obejrzałem wszystkie na trwającej wciąż Boskiej Komedii i żadnego nie żałuję, chociaż rzecz jasna, nie wszystkie są mi tak samo bliskie. Najbardziej niewątpliwie „Wyrwa” Barbary Bendyk, której znakomity „Pies”, jak słyszę, nie zakończył żywota jako miniatura reżyserska, bo wciąż grywany jest w poznańskim Teatrze Nowym. I całe szczęście, bo mam pewność, że Bendyk to prawdziwie świeża krew, a przy tym sama wrażliwość i morze bezpretensjonalności.

Tak było w tylko pozornie niezdarnym „Psie” i tak jest teraz w „Wyrwie” – przypowiastce o dwojgu młodych, w pandemicznej hibernacji obserwujących ptaki i usiłujących ocalić samych siebie - nawet gdy izolacja daje się we znaki, dni zdają się bliźniacze i pozostaje zabawa w Batmana, jak ćwierć wieku albo i dawniej w klasycznej już dziś „Piaskownicy” Michała Walczaka. Zagrana bez upiększeń, ze skrajną naturalnością przez Marię Kuśmierską i Marcina Cieślikowskiego „Wyrwa” staje się w jakimś sensie „Piaskownicą” na nasze, płynne, rozmyte i niemożliwe do przyszpilenia czasy - i na nowe pokolenie. 

Dobrze zobaczyć ten nasycony emocjami drobiazg z dwiema pozostałymi pracami młodych, tak jak zostały zestawione w programie Boskiej Komedii. Udowadniają bowiem, że Łaźnia Nowa – od lat przecież swoista „kuźnia kadr” polskiego teatru (przypomnijmy powstałe tu spektakle Wiktora Rubina, Michała Borczucha, wreszcie last but not least Mateusza Pakuły) – wciąż jest laboratorium przeciwstawnych energii. Zderza je, jak w przypadku projektów Bendyk, Pyrczaka i Obszańskiej, powoduje, że się nawzajem oświetlają, o siebie pocierają, wchodzą w dialog. A przy tym dają twórcom pole do ryzyka, przestrzeń eksperymentu. Stanowią także inny punkt odniesienia dla poszukiwań dojrzałych autorów, a czasem dla nich inspirację.

Łaźnia Nowa obchodzi w tym roku dwudziestolecie działalności w Nowej Hucie, nie licząc czasów na Kazimierzu przy Paulińskiej. Nie buduje przy tej okazji na siłę własnej mitologii, nie sentymentalizuje przeszłości, obce są jej podlane nawet najbardziej szczerą nostalgią wieczory ze wspomnieniami. Nie słyszałem też, by Bartosz i Małgorzata Szydłowscy szykowali na tę okoliczność specjalny jubileuszowy spektakl, akademię na cześć bohaterów albo inny benefis. Nie wiem, czy „Nurt” od początku projektowany był jako część „rocznicowego” sezonu, ale nie mam wątpliwości, iż bronić się będzie i bez owego kontekstu. O czym ja zresztą mówię… Przecież gdy jakiś czas temu oglądałem przedstawienie Szydłowskiej, ani razu nie miałem związanych z dwudziestoleciem Łaźni skojarzeń. „Nurt” to jest rzecz, która działa na wielu poziomach. Opowieść o sobie samych, czyli o ludziach, którzy teatr robią, jest tylko jednym z nich.

Nie miałem o tym pojęcia, ale na miejsce, gdzie był barak, w którym mieścił się Nurt, wielokrotnie patrzyłem z okien przylegającego do Łaźni Domu Utopii. Dziś jest tam okolone bieżnią sportowe boisko, dzieci grają w piłkę, za ulicą widać Zalew Nowohucki. Kiedy wybucha wiosna, widok z okna tonie w zieleni, z boiska słychać pokrzykiwania, nad wodę schodzą się tłumy mieszkańców dzielnicy i ci, co lubią Hutę, a przyjeżdżają z Krakowa… W czasach Kurczaba i Nurtu świat wyglądał jednak inaczej, dokładniej mówiąc tonął w błocie, obecnym także na scenie, gdzie grają „Nurt”.

„Trudno zacząć. Trzeba znowu wejść w Hutę. Już zapomniałem o tym błocie. Znowu w te odmęty, w smęty. Smętne popołudnia, pomalowane rozwodnioną farbą. Niebo zmieszane z ziemią patykiem. Ziemia się otwiera, wystają pręty, wystają ludzie wetknięci w dziury na fundamenty. Trzeba znowu zasłuchać się w Hutę. Huta się kopie, kąpie w błocisku” – brzmią zdania otwierającego spektakl monologu Kurczaba (Jerzy Światłoń), zapisane przez autorkę scenariusza Elżbietę Łapczyńską. Młoda pisarka, znana z „Bestiariusza nowohuckiego”, czuje temat, nawet kiedy ironizuje, nie pozwala sobie na ironiczny dystans wobec bohaterów. Czerpiący z autobiograficznych zapisków Kurczaba tekst autorki, która sama zgłębia Nową Hutę, staje się kroniką jej powstawania, bliskim spojrzeniem na ludzi, co „do wielkiego pieca, nie do teatru przyjechali”, a mimo to połknęli bakcyla i zrozumieli, że sztuka może stać się treścią ich życia. Najlepiej widać to w postaci granej przez Tomasza Talerzaka, która zaczyna jako mały donosiciel, a potem staje w szeregu zaprzysięgłych obrońców zespołu, bo po drodze coś zrozumiała. Talerzak to jeden z kilkorga w zespole „Nurtu” aktorów niezawodowych, na stałe pracuje w Domu Utopii. Na scenie pokazuje samorodny talent, jest zabawny, odpychający, a za chwilę wzruszający. Świetnie też odnajduje się w „robotycznej” choreografii wymyślonej, jak mniemam, przez autorkę przedstawienia.

Obok Talerzaka jest też na scenie rodzinnie powiązana z Nową Hutą Agnieszka Fliśnik, są członkowie Chóru Murów, też amatorzy. Dyrygowani na żywo przez obecnego cały czas za konsoletą kompozytora Dominika Strycharskiego komentują zdarzenia, przedstawiając pozostający w kontrze do perspektywy artystów punkt widzenia budowniczych dzielnicy. Bowiem opowieść o Nurcie jest również o powstawaniu miasta i o podskórnym nurcie życia, który nie tylko z teatrem się łączy.

W serii pastiszowych sekwencji obserwujemy kostiumowe próby, świetnie i ironicznie oddają w nich dawne granie Barbara Jonak, Hanna Bieluszko, Tomasz Augustynowicz i Dominik Stroka. Stanowią one asumpt do formułowanych jakby na marginesie zdarzeń uwag na temat obecnych teatralnych estetyk i zwyczajów. Łapczyńska i Szydłowska rysują w ten sposób analogie między przeszłymi a obecnymi czasami, a jednocześnie ledwie dostrzegalnie nakłuwają środowiskowy balonik. Nie ma w tym chęci brania udziału w kanapowych wojenkach, idzie o oddanie głosu zwykłemu widzowi, ważnemu w Nurcie i w Łaźni Nowej. Spektakl Małgorzaty Szydłowskiej apeluje, by na nowo sobie o nim przypomnieć.

Jan Kurczab zapisał historię budowania Nurtu, powstała potężna, licząca ponad pięćset stron wspomnieniowa książka. Przedstawienie nie ma ambicji dokumentalnych, skupia się na pasji, każącej tracącemu wzrok człowiekowi codziennie pokonywać liczącą ponad dziesięć kilometrów trasę z Krakowa do Huty – czasem tramwajem, czasem wskakując na pakę ciężarówki, często pieszo, w błocie, pyle albo śniegu. Kurczaba gra w Łaźni Nowej Jerzy Światłoń, aktor w macierzystym Teatrze Słowackiego niemal niewykorzystywany. „Nurt” pokazuje, jaka to strata, bo Światłoń, którego pamiętam jeszcze z łódzkiego „Wyzwolenia” Macieja Prusa, tworzy znakomitą rolę. Jego Kurczab ma w sobie wewnętrzny ogień, iskry w oczach, pasję w lekko zachrypniętym głosie. Walczy o wszystko i to daje mu siłę. Światłoń nie daje jednak bohaterowi rysów świętego aktywisty, szukając w jego charakterze także ciemnych stron. Kurczab z Łaźni to guru, lider w całkiem współczesnym znaczeniu, typ, co nie znosi sprzeciwu i żąda, by zgadywać jego myśli. Ale za teatr i za swoich ludzi gotów jest zapłacić wysoką cenę. Bogata to, pełna niuansów, potężna kreacja. Jeśli nazywać ją powrotem Jerzego Światłonia, to jest powrót z przytupem.

Ma w „Nurcie” ironiczny, dyrektorski epizod dygnitarza kanalii Bartosz Szydłowski, niewykluczone, że wraz z autorką spektaklu wkłada mu w usta słowa, jakie sam słyszał w gabinetach urzędników. A najważniejsza jest w inscenizacji Małgorzaty Szydłowskiej wiara w teatralną wspólnotę, w siłę pamięci oraz w ciągłość zdarzeń i spraw, co składają się na historie ludzi i miejsc. Znaczące, że „Nurt” wyreżyserowała właśnie Szydłowska, wybitna scenografka, której rola nigdy nie ograniczała się przecież do projektowania dekoracji i kostiumów. Współtworzyła od początku Łaźnię, jej dziełem jest Dom Utopii, ale celowo pozostawała w cieniu. Historia Kurczaba złączyła się z jej doświadczeniem i dlatego postanowiła sama ją opowiedzieć, nie kryjąc emocjonalnego w nią zaangażowania. Wyszło fantastyczne, mimo wielości i wagi tematów, chwilami zaskakujące lekkością przedstawienie, rzecz na wskroś aktualna, a przy tym powrót do korzeni Nurtu, ale i Łaźni Nowej.

Zazwyczaj nuży, a często irytuje mnie, kiedy w teatrze opowiada się o teatrze, autotematyzm zwykle skrywa myślową pustkę i banał inscenizacji. Tym razem jest zupełnie inaczej. „Nurt” bez zadęcia i wielkich słów każe się w sobie przejrzeć. Nowej Hucie przypomina o jej samej, a wszystkim, którzy wpadają tam na chwilę każe pamiętać, że wszystko zaczęło się od błota. I nie dotyczy to jedynie tej konkretnej dzielnicy.

Źródło:

Zdania Wakara
Link do źródła

Autor:

Jacek Wakar