Nie mam pojęcia, na czym polega gra w golfa, ale dzięki Andrzejowi Strzeleckiemu - prywatnie jednemu z najlepszych polskich golfistów - zrozumiałem jej tajemnicę. Nikt tu nie wylewa siódmych potów, nie gryzie trawy. Dla obserwatora z zewnątrz jest to gra jakby od niechcenia. Turniej wypełnia raczej pozornie spokojne, a nawet znudzone oczekiwanie na swoją szansę, którą należy rozpoznać i wtedy „przyłożyć". Nie zdarza się to zbyt często, ale tym bardziej nie można jej zmarnować.
Andrzej Strzelecki żył według reguł gry w golfa. Nawet mieszkać musiał koło pola golfowego, bo do niego wolał mieć bliżej niż do teatru czy planu filmowego. Jak zawodnicy na polu golfowym przechadzał się po polskich scenach niespiesznie, elegancki, wyciszony, aby - zwykle znienacka - wygrać jakąś partię i trafić piłeczką w punkt.
Golfista nie powinien nawet pokazywać, że się czymś pasjonuje - łącznie z golfem - bo to stoi w sprzeczności z obowiązkiem stoickiego zachowania. Tak było i z Andrzejem.
Jako artysta Strzelecki pierwszy raz podbił widownię spektaklem „Złe zachowanie" - brawurowym musicalem w wykonaniu świeżych absolwentów szkoły teatralnej. Naturalnie zaatakował nim znienacka i wtedy, gdy nikt się niczego podobnego nie spodziewał. Kraj - a teatr wraz z nim - był pogrążony w głębokiej smucie stanu tużpowojennego i prawie już załamał się pod ciężarem rozpaczy i beznadziei, a równocześnie zbiorowej odpowiedzialności, jaka na nas spoczywała. A przynajmniej tak wówczas uważano. Rozrywka czy beztroskie śpiewy były ostatnią rzeczą, na jakie mogliśmy sobie wtedy pozwolić. Ale życie i młodość mają swoje prawa i nie chcą czekać z ich wyrażeniem. W zdołowanej Polsce lat 80. w Teatrze Rozmaitości w Warszawie w rękach Andrzeja Strzeleckiego wybuchła petarda radości i... nikogo nie poraniła. Widzowie i sami wykonawcy biegli tam jak po odtrutkę. A Strzelecki - stonowany i nieefektowny gość - stał się idolem aktorskiej młodzieży i młodej widowni.
Perfekcyjny spektakl wziął się jakby nie wiadomo skąd: nikt na niego czekał, a Strzelecki - jak w golfie - nieoczekiwanie i z zaskoczenia „przyłożył".
Zawsze powtarzał, że chciał być dziennikarzem i w pewnym sensie nim był, ale jakby na trochę innym poziomie i nie wprost komentując rzeczywistość. Humor, jaki prezentował, uważany był za „angielski", jak klasyfikuje się zwykle z lekka uabsurdalniony dowcip, niewalący między oczy i trochę zakamuflowany. Mimo że w kabarecie Kur czy spektaklach teatru Rampa teksty i rzeczywistość były bardzo „stąd", jak z gazety, Strzelecki w polskim show-biznesie zaczął być traktowany trochę jak Anglik. Sam śmiał się, że raczej jak „Anglik z Kołomyi", czyli grał nasze wyobrażenie Anglika.
Tytuł oryginalny
Wyszedł po angielsku
Źródło:
„Tygodnik Angora” nr 30