Wytworzona w Trójmieście atmosfera gdańsko-gdyńskiej wojny sama z siebie, bez impulsu ze strony prezydentów miast, których się o to obwinia, indukuje chmury i burze. Na tym obrazie skłóconej trójmiejskiej metropolii, jak się okazuje, mogą korzystać inne polskie miasta. I dotyczy to nie tylko i nie głównie teatralnych festiwali - pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.
Najpierw przypomnienie faktów. Bogdan Ciosek, szef artystyczny tegorocznego gdyńskiego festiwalu teatralnego R@Port, chciał na nim pokazać m.in. dwa spektakle Teatru Polskiego z Wrocławia. Chęci rozbiły się jednak o możliwości, w całej Gdyni nie znalazła się bowiem sala, która czyniłaby zadość wymaganiom wrocławskich przedstawień. Można je było za to wystawić w Gdańsku, ale ten pomysł spotkał się ze sprzeciwem organizatorów R@Portu. Bo? Bo to gdyńskie, a nie gdańskie przedsięwzięcie. - Cenzura ekonomiczna - zżyma się jeszcze dzisiaj Krzysztof Mieszkowski, dyrektor Teatru Polskiego. - Anachroniczny sposób myślenia spowodował, że festiwal nie był reprezentatywnym przeglądem. Urzędnicze decyzje doprowadziły do tego, że R@Port stał się swoją karykaturą. Traci na tym cała trójmiejska publiczność. Trójmiejska publiczność nie była jednak aż tak stratna, bo jedno z tych przedstawień, w tym samym terminie... ściągnął gdański teatr Wy