„Wiśniowy sad” wg scen. Łukasza Chotkowskiego i Pawła Sztarbowskiego na podstawie sztuki Antona Czechowa w reż. Pawła Łysaka w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Przemysław Skrzydelski w Teatrze dla Wszystkich.
Paweł Łysak zmęczony swoją dyrekcją w warszawskim Powszechnym zapewne nie dostrzega istnego paradoksu. Że jego dekada w tym teatrze była katastrofą, ale domyka ją swoim najważniejszym od lat przedstawieniem – o możliwych dziś większych katastrofach.
Czechow Łysakowi nie daje spokoju. Jednak po latach sądzę, że mógłby mierzyć się z nim jeszcze częściej i podejmować obsesyjne, nawet nieudane, próby przekładania go na współczesną wrażliwość. „Wiśniowy sad” wystawił w 1997 r. i powrócił do tego tekstu szesnaście lat później. Tę drugą wersję oglądałem. Spektakl z bydgoskiego Teatru Polskiego co prawda nie zrobił na mnie wrażenia, energii nie wystarczyło mu do końca, lecz nie sposób było nie docenić, jak reżyser opowiada o młodym pokoleniu, które gubi się pośród sposobów na życie.
Dziś Łysak postępuje inaczej. Chyba za nic ma myślenie, że znów musi się zmagać z literą dramatu, nadrabiać psychologię. Tym razem to „Wiśniowy sad”, który służy mu jako narzędzie do przeczuwania tego, co czeka nas za horyzontem, choć niełatwo określić, co dokładnie to będzie. Wojna czy spiekota wypalającej się planety? Gdy w pewnej chwili, jednej z najmocniejszych w tym ściśniętym do dziewięćdziesięciu minut seansie, wszyscy spoglądają w dal przez okopcone szybki, nie idzie raczej o liryczne zaćmienie słońca, choć przecież Łysak tak znakomitym skrótem wyciąga z Czechowa esencję.
Wydaje się, że przez scenę przetoczył się kataklizm, w którym postaci zdążyły już wziąć udział; jakby krążyły po kręgu błędów, które niczego ich nie nauczyły. Pomiędzy wzniesionymi na obrotówce Powszechnego ponurymi ścianami domu Raniewskiej cedzą słowa, nieświadomi, że przegapili życie, które brali za wieczną imprezę, podczas gdy realne dzisiaj żąda odpowiedzialności. Ale nic z tego, każdy bredzi tu swoje, urwane zdania nie mają żadnej siły ani przesłania, są tylko dowodem na klęskę umysłów. Jej symbolem może być wwożony na scenę kikut ściętego drzewa, przy którym po wygranej licytacji majątku triumfuje Łopachin (Mateusz Łasowski). Z kolei Raniewska Ewy Skibińskiej zachowuje się jak przebrzmiała diwa, jej wzrok utknął w przeszłości, zaś w teraźniejszości szuka ocalenia. Rzec można, iż dawno skazana, dobija siebie nakazem „przetrwaj”. Zresztą ten tryb przetrwania włącza się już na samym początku, gdy Skibińska wraz z Aleksandrą Konieczną jako Hamm i Clov odgrywają fragment „Końcówki” Becketta, a Konieczna zaraz przemienia się w zrezygnowaną Charlottę – zresztą najlepszą, jaką kiedykolwiek widziałem. To szczęście, że ta wybitna aktorka wraca do teatru.
Jej Charlotta i Raniewska Skibińskiej, dwie strony tej samej tragedii. Pierwsza robi sztuczki, które dziwnie wzmagają smutek, ta druga odsłania jego ostateczny szczyt.
Intrygująca elegia na konający wokół nas świat.