"Polowanie na karaluchy" Janusza Głowackiego w reż. Michała Szcześniaka w Teatrze Telewizji. Pisze Andrzej Dąbrówka w portalu Teatrologia.info.
Z różnych powodów zdarza się ludziom mówić, że „wyjadą z tego kraju”, zwykle jeszcze opatrując go jakimś pieprznym epitetem. Ostatnio słyszymy to w Polsce z ust osób zbuntowanych wskutek politycznych rozczarowań. Niektórzy rzeczywiście rzucają wszystko i wyjeżdżają daleko (emigrują także setki tysięcy Brytyjczyków czy Niemców), większość poprzestaje jednak na tych pogróżkach, a najbardziej śmieszni są ci, co wyjeżdżają niedaleko i z bliskiej zagranicy stale jednak się wcinają w tutejsze stosunki, choć niby od nich uciekli. Nerwicowy charakter tej pogróżki ustaliła Helena Mniszkówna, która nadała jej kanoniczny kształt w słowach: „To nie na moje nerwy, wyjeżdżam za granicę” (niezapomniana kwestia Jadwigi Barańskiej w ekranizacji Trędowatej). Mając to w pamięci nie należy zazdrościć nikomu, kto doprowadził się do tego, że naprawdę wyjeżdża za granicę i żyje w kontynuacji tej kanonicznej sceny. Nie wiem jak dalece jest nieuchronne to przekleństwo wykonywania beznadziejnej roli w śmiesznym melodramacie, ale każdemu się może zdarzyć.
Nowy Jork nigdy nie zasypia
Zręcznym chwytem fabularnym jest udosłownienie powiedzonka o Nowym Jorku, który „nigdy nie zasypia”. Okazuje się to gryzącą ironią, gdyż para bohaterów nękana jest chorobliwą bezsennością. Znalazłszy się w wymarzonym najwspanialszym mieście świata, tętniącym życiem i nigdy niezasypiającym, oni też nie mogą zmrużyć oka – lecz bynajmniej nie z nadmiaru euforycznych wrażeń, ale przytłoczeni do uduszenia codziennymi trudami i egzystencjalnym lękiem o swoją przyszłość.
W kilkunastu odsłonach pokazane są przyczyny tego unieszczęśliwienia. Wynika ono głównie z rozdźwięku między poprzednim ich statusem a obecną nicością. Imigranci niemający wielkich oczekiwań zadowolą się byle pracą, bo niczego więcej nie mieli albo nie pragnęli w kraju. Ktoś wszakże o pewnym dorobku, jak zdolny młody pisarz, zdolna młoda aktorka – oni oczekują postępu na ścieżce ambitnej kariery, i wyruszają z peryferii do centrum, aby zakosztować większych możliwości. A tymczasem nowy kraj, nowy język, obce środowisko – to wszystko nie jest dźwignią wynoszącą ich w górę, ale przeciwnie – wyzerowuje ich dorobek i katastrofalnie redukuje ich potencjał. Nadrabiają minami, chwalą się na wyrost rzekomo podpisanymi kontraktami, w zamian słyszą podobne zapewnienia o sprzedanych sześciu obrazach, a gdy decydują się, aby pożyczyć od malarza 200 dolarów na czynsz, okazuje się, że zdolny malarz został właśnie deportowany.
Wyzerowanie
Oboje zostają wyzerowani do poziomu bliskiego bezdomności, która na nich czyha, jak ten stary kudłaty pijak-włóczęga, mieszkający w parku (Lech Łotocki).
Oboje wegetujący w mieszkanku na siódmym piętrze bez windy i zalegający z czynszem dwa miesiące. Oboje sprowadzeni do roli sąsiadów karaluchów mieszkających pod podłogą i broniących przed nimi swojego terytorium.
Ona – „aktorka Teatru Narodowego”, przestała się liczyć, bo nie mówi czystym angielskim. Dotkliwie przeżywa wyzerowanie swojego talentu i uroku osobistego, narasta w niej gniew na wszystkich „uśmiechających się szczerze” Amerykanów – „poderżnęłabym wszystkim gardła”.
On – już uznany pisarz, nie potrafi podchwycić dobrej rady nowojorskiego Redaktora, aby włączyć się do nurtu zaangażowanego w krytykę Ameryki, ale też nie chce wrócić do kraju, aby tam pisać o amerykańskich slumsach. Głuchy jest na moralny szantaż „Pan nie ma Boga w sercu”, bo chroni tego, co dla pisarza najważniejsze: „Ale mam pamięć”.
Wyzerowanie działa zaraźliwie. Kończy się tym, że Janowi i Annie wykruszają się nawet polskie znajomości: Jurek zamiast w teatrze pracuje na stacji benzynowej w Australii, Andrzej zniknął, Irena uważa ich za zdrajców, mieszka na squacie, walczy z bankami i nie rozmawia z dezerterami. Żeby porozmawiać z kimś po polsku, dzwonią do zegarynki.
Adaptacja
Robert Urbański i Michał Szcześniak skracają nieznacznie pierwotny tekst z 1985 roku. Dodają pewne nowe akcenty, aby zastąpić nieaktualne odniesienia. Wymuszenie politycznej emigracji („wszyscy Żydzi wyjeżdżają”; do czego ci obywatele są szczególnie „zachęcani”, gdy posiadają ładne mieszkanie) zostaje w adaptacji zastąpione nowoczesną ucieczką od pętli kredytowej (w tle słynne kredyty frankowe), z której zadłużoną parę ma wybawić jakaś bankowo-mafijna malwersacja, oznaczająca utratę mieszkania. Dla wzmocnienia swojej argumentacji kolejni amatorzy ładnej nieruchomości stosują również bliższy nam czasowo argument – casus Joanny Brzeskiej, zamordowanej nieustępliwej bojowniczki o prawa lokatorów, brutalnie wywłaszczanych przez warszawską mafię prawniczo-urzędniczą.
Usunięto aktualne wątki lat osiemdziesiątych (w oryginale redaktor Thompson ostrzega żonę, żeby przy polskich gospodarzach nie mówiła źle o Reaganie). Dzięki temu tekst staje się nieco bardziej uniwersalny, by nie powiedzieć ponadczasowy, o ile ponadczasowy jest zachodni zachwyt nad komunizmem i obrzydzenie kapitalizmem. Dawnych ubeków, wypychających za granicę niepokornych intelektualistów, zwłaszcza gdy mogli zostawić ładne mieszkanie, potem zaś próbujących wyciągać pomocną dłoń, byle by wrócili, zastępuje równie wszechpotężny Sponsor-Kredytodawca (Karolina Kominek), który tymi samymi słowami próbuje omamić i wykorzystać pisarza.
Inscenizacja
Odświeżenie motywów i uniwersalizacja treści sprawia, że akcja nie przedstawia czegoś, ale jest przedstawieniem. Jest wartka, spójna i przejrzysta.
Posunięta dalej niż w oryginale i poprzedniej produkcji jest umowność przestrzeni: włóczęga z parku wychodzi spod podłogi jak domowe karaluchy. Wyobrażone lub cytowane spotkania odbywają się między rozchylanymi na tę okazję ścianami.
Ciekawe, że reżyser zdecydował się na prowokację w naruszeniu świętej zasady teatralnej iluzji, polegającej na poszanowaniu „czwartej ściany”. Tutaj, co jakiś czas, aktorzy patrzą w kamerę, jakby dawali znać, że wiedzą o tym, że ich obserwujemy. Nie jestem przekonany, czy ten komediowy lub wręcz kabaretowy efekt ma wzbogacające działanie. Z komizmem w tragedii trzeba bardzo uważać.
Oprawa scenograficzna (Wojciech Żogała) jest brawurowo odstręczająca. Wyobcowujące szerokie plany ze schodami w hali przylotów. Przygnębiający bałagan w mieszkaniu, obsesyjnie sprzątanym przez Annę. Nietrudno sobie wyobrazić, że można popaść w paranoję, tkwiąc miesiącami w takiej graciarni, zwłaszcza gdy żyje się w nędzy i przy topniejącej nadziei na jakąś przyszłość. Plusem takiego mieszkania jest to, że można się podkraść za darmo do cudzego wi-fi, gdy właściciel na chwilę wyjdzie z domu.
Role
Wybija się rola Anny (Wiktoria Gorodeckaja). Do popisowych jej osiągnięć zaliczam scenę szarży na wózku inwalidzkim w przebraniu Liberty: Statua Wolności nie stoi dumnie, tylko krąży agresywnie w inwalidzkim wózku przywleczonym ze śmietnika. Owinięta w złachmanioną flagę amerykańską, ma zniekształconą twarz przerażającego trupa. Udana inwencja tej reżyserii.
Nieco bledsza jest w tej inscenizacji rola Jana (Piotr Trojan). W oryginale i w produkcji z 1992 był to dojrzalszy charakter, ten jest bardziej niewinny, tylko w scenie snu okazuje twardość, ale być może tacy są dziś młodzi pisarze i debiutujący aktorzy. Czy mają nas tym bardziej wzruszać jako ofiary okrutnego świata? Czy tędy chce w nas ta tragedia wzbudzić litość, aby nas ogarnęła trwoga, co nam samym może też zagrozić?
Nadal mrożący jest cynizm w rolach cwaniaków – tych warszawskich (Sebastian Stankiewicz, Modest Ruciński) i tych nowojorskich, ci ostatni (państwo redaktorostwo Thompsonowie – Piotr Głowacki i Marta Ojrzyńska) są z powodu swojej przynależności do elity, do której Jan i Anna aspirują, nawet może groźniejszymi aniołami zagłady niż tamci warszawscy oszuści, gdyż chcąc niby dobrze pozbawiają ich marzeń, a nawet złudzeń.
Muzyka
Doskonale rytmizuje przedstawienie muzyka (Agata Kurzyk). Ten udany debiut po raz kolejny pokazuje, jak muzyka sprawia, że słuchamy w teatrze pieśni, a nie gadaniny. Nie mam bynajmniej na myśli opery, bo ona też nie jest wolna od gadaniny, tyle że śpiewanej. Chodzi o nowe wybrzmienie prastarego wzorca, w którym poeta jest jednocześnie lirnikiem.
*
Czego więc nas uczy nowa inscenizacja sztuki Głowackiego z roku 1985? Świat po 40 latach nie stał się lepszy. Przyśpieszone tempo rozgrywania tej tragedii, zremediowanej przez zespół pod kierownictwem Szcześniaka do współczesnego języka jeszcze bardziej uwypukla to, jak zmalał człowiek rzucony na globalną scenę. Jak tragizm jego losu spłycił się do komicznych zrywów nadmiernie ambitnych, lecz naiwnych mieszczan. Jest globalna scena większa niż sceny każdego „tego kraju”, i tą wielkością kusi osoby głodne wielkiego sukcesu, ale jest tak zatłoczona, że wcale nie jest łatwiej na niej zabłysnąć.
Polowanie na karaluchy. Autor: Janusz Głowacki; adaptacja: Robert Urbański i Michał Szcześniak; reżyseria: Michał Szcześniak; scenografia: Wojciech Żogała; muzyka: Agata Kurzyk. Obsada: Wiktoria Gorodeckaja, Piotr Trojan, Piotr Głowacki, Sebastian Stankiewicz, Marta Ojrzyńska, Lech Łotocki, Martyna Peszko, Modest Ruciński, Karolina Kominek. Teatr Telewizji. Premiera 11 stycznia 2021.