W niniejszych rozważaniach Czewengurczycy to – poza tym, że bohaterowie powieści Czewengur Andrieja Płatonowa, mniej znanego jako Andriej Płatonowicz Klimientow – mieszkańcy nowoczesności. Dziecięco naiwne ofiary chiliastycznej szajby epoki, która ubrdała sobie, że ma do spełnienia świętą misję – zbawić ludzkość - pisze Antoni Winch w portalu Teatrologia.info.
„Polityczny duch nowożytności narodził się wówczas” – twierdzi Hannah Arendt w O rewolucji – „gdy ludzie przestali czerpać zadowolenie z faktu, że imperia powstają i upadają w rytm odwiecznej przemiany i zapragnęli ustanowić świat pozwalający ufać, że będzie trwał zawsze”. To miłe, choć cokolwiek buńczuczne, ze strony ludzi. Trzeba atoli spróbować ich zrozumieć. Z pewnego punktu widzenia cywilizacja Zachodu upadkami stoi. A to Aten, a to Rzymu, a to Konstantynopola, o upadkach Chrystusa nie wspominając. Po co to dziejowe w koło Macieju od jednego kryzysu do drugiego? To cykliczne zaczynanie od zera? Człowiekowi nowoczesnemu znudziło się ciągłe wstawanie z martwych. Zamarzył o życiu wiecznym tu i teraz, nieobciążonym uciążliwym warunkiem umierania. Wywołał przeto z ksiąg uczonych „politycznego ducha nowożytności”, sądząc, że będzie jego Arielem na cudotwórcze posyłki. Coś jednak poszło nie tak. Może to, że czar rzucano brukiem piekła, czyli dobrymi chęciami, a może sam fakt podjęcia próby zaklinania rzeczywistości pustymi hasłami. Tak czy inaczej z Ariela wyszedł Kaliban. I opętał Prospera. Czarnoksiężnik zyskał tym samym omnipotencję, lecz mógł z niej korzystać wyłącznie pod dyktando „politycznego ducha nowożytności”.
Pierwszą próbką możliwości tej reglamentowanej wszechmocy był, zdaniem Arendt, porządek wprowadzony przez rewolucję francuską. Zastąpiwszy ancien régime, rządził w iście ancienregimowym stylu. „Obalenie monarchii wcale nie zmieniło charakteru stosunków pomiędzy władzą a narodem” – czytamy w O rewolucji – „żaden z rządów rewolucyjnych […] nie został wyłoniony z ludu ani przez lud”. Snadź republikanizm nie uznał naonczas za stosowne, aby hańbić swe szlachetne idee, jak choćby tę o równości wszystkich obywateli, czymś tak podłym jak legitymizacja z rąk plebsu. Troska ta przetrwała liczne historyczne zawirowania i obecna jest również we współczesnej, tak zwanej demokracji. Według Arendt elity odcinają się w niej od reszty społeczeństwa, wyradzając się w oligarchię. Ta zaś tylko sobie przyznaje prawo do „publicznego szczęścia” i „publicznej wolności”. Tak oto „polityczny duch nowożytności”, co rewolucję, ustami drących się Prosperów, proklamujący wolność, równość i braterstwo, pogłębiał niesprawiedliwość i wzmacniał tyranię.
Tworzone przezeń „perwersyjne imitacje raju”, jak nazwał je Leszek Kołakowski, albo totalitaryzmy, by użyć ich bardziej obiegowego określenia, mogły pochwalić się nie byle jakim pochodzeniem. Zawsze płodziła je konieczność historyczna. Jak wyzwolić się spod jej buta? Króla można ściąć, Boga zastąpić Istotą Najwyższą, ale na nią mocnych nie ma. To ona topi każdą utopię we łzach i krwi. Oraz groteskowym nonsensie. Jego zalążki tkwiły już w myśli politycznej opracowanej i wdrożonej przez członków Stowarzyszenia Przyjaciół Konstytucji. Rozwinęły się zaś w pełni u ich dwudziestowiecznych ideowych spadkobierców, nazywających samych siebie „jakobinami współczesnej socjaldemokracji”. Arendt pisała o nich, że jakkolwiek mieli odwagę rzucić wyzwanie „wszelkiej istniejącej władzy i zakwestionować wszystkie ziemskie autorytety”, to po obaleniu ciemiężców, przeciwko którym wystąpili, „często z dnia na dzień […], podporządkowywali się konieczności historycznej bez względu na to, jak głupi i absurdalny mógł im się wydawać jej zewnętrzny wygląd”. Zaaranżowali oni, jak ujmuje to filozof, „widowisko” charakteryzujące się „jakąś wspaniałą niedorzecznością”.
O tej dansemakabrycznej rewii, gdzie najokrutniejsze bestialstwo tańczy kankana na trupach zawiedzionych nadziei, a szczęście splecione z rozpaczą kołysze się melancholijnie w rytmie minorowych chanson, z których każda brzmi jak błaganie o litość, traktuje Czewengur Płatonowa. Dzieło to „można […] przeczytać” – proponuje w posłowiu doń Jadwiga Szymak-Reiferowa – „jako historię o krachu wszelkiej utopii, dla jednych wyrażonej w marzeniu o prawdziwym Królestwie Bożym, dla innych – o komunistycznym Mieście Słońca”. Jeżeli jednak jest ono antyutopią, to nietypową. W każdym razie nie taką, jak Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya, Rok 1984 George’a Orwella, czy My Jewgienija Zamiatina, o piętnaście lat starszego rodaka Klimientowa, niemalże rówieśnika Dziadźki Stanisława Witkiewicza.
Akcja interesującej nas powieści, co odróżnia ją od wymienionych powyżej utworów, nie jest osadzona w bliższej lub dalszej przyszłości, a w przeszłości tak niedawnej, że przechodzącej w teraźniejszość bez retardacji. Dzieje się w wiecznym teraz, ciągle tęsknie wyglądającym lepszego jutra, które, chociaż znajduje się zaledwie o dzień drogi, jakoś nie może nadejść przez lata. Czeka się na nie, bo co można zrobić? Tylko głupi by zrezygnował, gdy ono lada dzień się zjawi. „Mijały letnie dni” – opisuje to czewengurskie czuwanie Płatonow – „czas beznadziejnie uciekał, życie szło naprzód, a Czepurny wraz z proletariatem i pozostałym elementem zatrzymali się w środku lata, w środku czasu i wszystkich burzliwych żywiołów”, co było o tyle niebezpieczne, że zbliżała się zima, a gospodarkę miasta oparto wyłącznie na pracy słońca, mianowanego „wszechświatowym proletariuszem”; by nikogo nie wyzyskiwać, niczego nie produkowano, w ciepłych miesiącach przejedzono zapasy zgromadzone przez wybite lub wypędzone klasy z reguły mniej niż więcej posiadające, a jednak mieszkańcy osady, mimo widma głodu, „żyli w spokoju i radości, słusznie oczekując, że ostateczne szczęście zrodzi się wśród proletariatu […]. To szczęście jest już na świecie, tyle że skryte we wnętrzu ludzi, ale nawet schowane tam, jest […] materialną substancją, faktem i koniecznością”. Kiedy więc wreszcie przyjdzie, otworzy kaprawe oczy niedowiarkom. Do tego czasu, jeżeli dożyją, dowiarkowie, o ile nie umrą, muszą ich trzymać za mordy o suchym pysku.
U Klimientowa, zupełnie nie jak u Huxleya, Orwella i Zamiatina, nikt nie zdaje sobie nagle sprawy, że żyje w koszmarze systemu totalitarnego. Wszyscy go z błogością śnią. Za tym spokojem ciągnie się jednak długi tren smutku, który, plącząc się radości między nogami, doprowadza ją co krok do bolesnych upadków w rozpacz. „Cała Rosja” – dowiadujemy się – „jest zaludniona ginącymi i szukającymi ratunku ludźmi”, „czas to przemieszczanie się nieszczęścia”, a „u żywego człowieka uśmiech nigdy nie bywa pełny, zawsze pozostaje w twarzy coś smutnego: albo oczy, albo usta”. Nic ująć, dodać może tylko: „one rodzą okrakiem na grobie”. Dzielący się tą konstatacją Pozzo z Czekając na Godota Samuela Becketta, znalazłby, jak sądzę, wspólny język z bohaterami Płatonowa. Takoż, jak nazwała go Szymak-Reiferowa, „bolszewicki Don Kichot”, Kopionkin. Dogadałby się on pewnie z Estragonem i Vladimirem. „To co, idziemy?”, proponuje ten drugi pierwszemu, słysząc w odpowiedzi „chodźmy”, po czym obaj stoją, jak stali. Podobnie błędny rycerz Klimientowa. Pragnie dotrzeć na swej klaczy – Rosynancie czystej krwi ze stajni Budionnego – Sile Proletariatu, do grobu Róży Luksemburg. Podróż tę, a właściwie pielgrzymkę, odbywa galopując bez sensu w tę i nazad po stepie. Owszem, odznacza się większą ruchliwością od protagonistów dramatu Irlandczyka, a otaczająca go pustka jest bardziej zaludniona niż ta, w której ugrzęźli Didi i Gogo, lecz to niewiele zmieniające różnice. Niezależnie od tego, czy przemierza się je na piechotę czy konno, w mniej lub bardziej licznej kompanii, nic nie przestaje być niczym.
Najlepiej wychodzi na tym Siła Proletariatu, bo lubi sobie pobiegać. Choćby i bez celu. Nie ma on dla niej najmniejszego znaczenia. Liczy się ruch. Jak to w rewolucji. Czewenguryzm brunatny, czyli narodowy socjalizm, a także czewenguryzm czerwony, a więc komunizm, nawet po przejęciu pełni władzy „nigdy” – stwierdza Arendt w Korzeniach totalitaryzmu – „nie uznały swoich zadań za spełnione”. Takie spełnienie było niemożliwe, ponieważ totalitarna forma rządów to, wedle filozof, przede wszystkim „ruch społeczny utrzymywany w nieustannym napięciu”, a „cel polityczny, który równałby się końcowi ruchu, po prostu nie istnieje”. U Płatonowa nikt o tym głośno nie mówi, ale wszyscy zdają się przeczuwać prawdę jakimś szóstym zmysłem Atlantydów idących na dno. „Co ma życie ginąć po próżnicy, lepiej coś zróbmy. Nie jesteśmy zwierzęta, możemy przecież żyć entuzjazmem!”, zwraca się do robotników Safronow w o rok późniejszej od Czewenguru powieści Dół (funkcjonującej u nas również pod tytułem Wykop), zamykając tym samym dyskusję nad tym, czy przerwać kopanie ogromnej dziury w ziemi. Fajrantu ot raboty ne budet, ponieważ realizacja tego wiekopomnego, nikomu niepotrzebnego dzieła, dostarcza prostej jak czerwonoarmista odpowiedzi na pytanie, które przyszło do głowy wspomnianemu Safronowowi, po tym jak wezwał swych towarzyszy do dalszego rycia: „czy w środku całego świata jest rozpacz, a tylko w nas plan pięcioletni?”.
W Czewengurze „utrzymywanie ruchu społecznego w nieustannym napięciu” przez bruszenie bez poczywania, by miast rozterek duchowych przeżywał plan pięcioletni, przybrało łagodniejszą formę. Ostatecznie nie po to słońce zostało „wszechświatowym proletariuszem”, żeby proletariusze światowi wylewali siódme poty w jego promieniach od rana do nocy. Nawet jednak oni musieli wykonywać coś, co w mrocznych czasach wyzysku nazywano pracą, a co teraz, w światłej epoce równości, było czynem społecznym. Raz w tygodniu, w sobotę, czewengurski kolektyw obowiązkowo na ochotnika przesuwał więc miejskie budynki i sady, budząc „nadzieję, że […] na zakończenie swych prac rozbierze na kawałki domy jako ślady dawnego ucisku i będzie żyć w spokoju bez jakiegokolwiek schronienia, ogrzewając się wzajemnie żywym ciałem”. Piękna wizja. I wcale nie tak kretyńska, jak się na pozór wydaje. Gdyby udało się ją zmaterializować, Hopner, jedna z dalszoplanowych postaci powieści, nie byłby doszedł do wniosku, iż wprawdzie „domy ścieśniono […] w jedną gromadę, ale życie nadal jest rozłożone na cząsteczki, a żadna z nich nie wie, z czym się złączyć, żeby się utrzymać”. Pachnie tu defetyzmem. Ale i, znowu, Beckettem. Tak jak w Dole, gdy Woszczew, główny bohater utworu, nakrywszy się pustym workiem, „leżał, wsłuchując się w bicie swojego niedorzecznego serca, które ciągnęło całe jego ciało w jakąś niechcianą dal życia”.
Czewengur to nie pre-Czekając na Godota, a Czekając na Godota to nie post-Dół. W dziełach tych widzimy jednak nowoczesność przyłapaną in flagranti, gdy w przerwie od millenarystycznych rojeń oraz rewolucyjnego wzmożenia, dopada ją egzystencjalne zwątpienie i zaczyna dłubać sobie w metafizycznym pępku, jak wyraziłby się Ziaba Witkiewicza-ojca. W tych rzadkich, bo rzadkich, ale za to straszliwych chwilach do epoki naszej dociera, jak jest gigantyczną, wielosetletnią stratą czasu. Normalny Zeitgeist, uświadomiwszy sobie ten stan rzeczy, stopiłby się ze wstydu w dziejową ektoplazmę. Ale nie nasz. Nasz się zradykalizował, wychodząc z założenia, że głową muru nie przebije tylko ten, kto za słabo weń łbem wali.
„Aprobata cywilizacji w obecnej postaci oznacza po prostu aprobatę rozkładu”, wyznał Orwell w jednym ze swoich felietonów. Był rok 1940. Jedenaście lat wcześniej Płatonow napisał Czewengur, za osiem lat Beckett zabierze się za pracę nad Czekając na Godota, za dziewięć ukaże się Rok 1984, za dziesięć jego autor umrze. Od tamtej pory sporo się zmieniło. Ot, choćby to, że powieść Płatonowa została wydrukowana. W 1972 roku w Paryżu, a już w 1988 w – jeszcze – Związku Radzieckim. Rok po Dole. I trzydzieści siedem lat po śmierci artysty. Za to na rok przed śmiercią Becketta. ZSRR zszedł z kolei na pieriestrojkę w grudniu 1991 roku. Zachód, piórem Francisa Fukuyamy, uznał ten fakt za koniec historii. Od tego momentu nic lepszego niż demokracja, liberalizm i wolny rynek nie mogły się ludzkości przytrafić.
Była to prawda objawiona kolejnego, oszukanego przez nowoczesność pokolenia Czewengurczyków. Nie zbawiła ich, jak to odkupienia obiecywane przez „politycznego ducha nowożytności” mają w zwyczaju. Nasłała za to na nich furę fałszywych Godotów. Nie czeka się na takich, bo sami przyłażą. Brunatni, czarni, czerwoni, zieloni, pstrokaci. Każdy ze swoją epifanią pod pachą i projektem nowego, wspaniałego świata, który tym razem na pewno uda się stworzyć. Jeszcze jedna dyrektywa, jeszcze jeden pakiet ustaw, kilka rezolucji, rozporządzeń, ładów i zaprawdę będzie git, a mleko i miód zaleją nas tak, że się nie pozbieramy.
Zanim to nieuchronnie nastąpi i ze szczęścia będziemy mogli już tylko wyć, a i to dopiero po tym, jak odpowiedni komisarz przyzna nam Green Pass na skowyt, poznajmy człowieka z Czewenguru, który „uważał, że jest Bogiem i wszystko wie. Z tego przekonania rzucił gospodarkę i żywił się bezpośrednio ziemią. […] Ludzie myśleli, że od razu umrze, a tymczasem żył i na oczach wszystkich wydłubywał glinę z zębów. Nawet go trochę za to poważano”. Taki Godot może być. Z wisielczego poczucia humoru poczęty, nam, smutnym wisielcom, pociechę przynosi.
Literatura przedmiotu w Literaturze podmiotu:
1 .Hannah Arendt, Korzenie totalitaryzmu, przeł. D. Grinberg, M. Szawiel, Świat Książki, Warszawa 2014.
2. Hannah Arendt, O rewolucji, przeł. M. Godyń, Wydawnictwo X, Kraków 1991.
3. Samuel Beckett, Czekając na Godota, [w:] S. Beckett, Dzieła dramatyczne, przeł. A. Libera, PIW, Warszawa 1988.
4. George Orwell, W brzuchu wieloryba (fragmenty), [w:] G. Orwell, i ślepy by dostrzegł. Wybór esejów i felietonów, tłum. B. Zborski, Krajowa Agencja Wydawnicza, Kraków 1990.
5. Andriej Płatonow, Czewengur, przeł. I. Maślarz, J. Szymak-Reiferowa, Wydawnictwo Łuk, Białystok 1996.
6. Andriej Płatonow, Dół, przeł. A. Pomorski, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017.