EN

14.11.2022, 15:51 Wersja do druku

Wszystko na sprzedaż

„Ziemia obiecana” wg powieści Władysława Reymonta w reż. Piotra Ratajczaka w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Pisze Magda Piekarska, członkini Komisji Artystycznej VIII Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.

fot. Edgar de Pory

Piotr Ratajczak reżyseruje w Opolu Ziemię obiecaną – w rytmie techno, w kalejdoskopowym tempie, we współczesnym kostiumie i – niejako wbrew tym sygnałom – bez głębszych odwołań do współczesności. W jego interpretacji tekst Reymonta jest uniwersalną opowieścią o gorączce złota (pardon, bawełny), o opętaniu chciwością, pożądaniu bogactwa

Swoją drogą, przewrotny to pomysł, żeby w dobie galopującej inflacji i kryzysu energetycznego, jako przygrywkę do srogiej zimy, jaka czeka wielu z nas przy mocno przykręconych kaloryferach, opowiadać historię o tym, że gonitwa za fortuną szczęścia nie daje i że mamona jest kapryśną muzą, a z wczorajszych zysków często nie zostaje nam nic więcej niż kupka popiołu. Bo teatralna wersja Ziemi obiecanej w jeszcze większym stopniu niż oryginał skupia się raczej na tych, którzy dotykają bogactwa, niż na znacznie liczniejszych masach wyrobników, dzięki którym rosną stosy rubli w kasach fabrykantów. Wbrew kostiumowi, choreografii i muzyce dostajemy tu bliską oryginału opowieść – Ratajczak zagęszcza akcję, redukuje liczbę postaci, jednak unika pokusy wycieczek do współczesnego świata, w którym kapitalizm zdążył się już solidnie zakorzenić. Jakby chciał powiedzieć: nie posłuchaliście Reymonta, to teraz macie. Tylko czy dziś ta przestroga nie jest odrobinę spóźniona?

Sceniczny świat Ratajczak wraz ze scenografem Marcinem Chlandą konstruuje w taki sposób, że głównym tematem opowieści staje się obnażony i wyciągnięty na światło dzienne mechanizm napędzający produkcję, pokazany w swojej najbardziej bezlitosnej wersji. Jest tak, jakbyśmy oglądali na scenie maszynę mielącą ludzki wysiłek, niewolniczą pracę i determinację; sztuczny organizm produkujący stosy rublików. Ta maszyneria działa, dopóki nie zakłóci jej emocja, uczucie, sentyment – jeden z tych elementów dla niezawodnego funkcjonowania fabryki całkowicie zbędnych. Człowiek jest tu zaledwie drobnym trybikiem. I to nie jednostkowy los Karola, Moryca, Maksa, Mady, Lucy, Anki czy Zośki jest tu najbardziej interesujący, ale cały system oparty na zależnościach i sieci powiązań między postaciami. Jednostka, która nie podporządkuje się regułom, staje się zawodna, zbędna, w dodatku powoduje niemożliwe do usunięcia usterki.

Można odnieść wrażenie, że opolska obrotówka nigdy dotąd nie kręciła się tak żwawo, dźwigając konstrukcję, która jest i rusztowaniem fabryki, i teatralną widownią, a zarazem – łódzką sceną, na której prezentują się bohaterowie tej opowieści, bo wbrew tezie że pieniądze lubią ciszę, fabrykanckie fortuny potrzebują show. Kręci się więc obrotówka i przesuwają się wydobyte na powierzchnię tryby poruszające jej mechanizmem, a rytm opowieści nadają wystrzały z pistoletu, zwiastujące śmierć kolejnych przegrywów, bankrutujących przedsiębiorców. Jak mówi – już zza grobu – Bucholc (Rafał Kronenberger): za ich klęski odpowiada brak kultury przemysłu, za mało w tych interesach i interesikach chodzi o to, żeby zmieniać świat, budować coś na nowo, za bardzo – o to, żeby się sycić fortuną, konsumować zyski, by się ze swoim zdobytym bogactwem obnosić, ozdabiając brylantami swoje kochanki i żony.

Ratajczak pokazuje świat, w którym niemal wszystko jest na sprzedaż, gdzie kupuje się sojusze i namiastki uczuć w zastaw za kredyty. Gdzie walka o zysk jest bezwzględna, pozbawiona sentymentów, a człowiek staje się towarem. Jest nim każdy fabryczny robotnik, ale też każda z kobiet, drugoplanowych bohaterek tej opowieści. Każda z nich przedstawia sobą wymierną, przeliczaną na ruble wartość – zaczynając od Zośki (Karolina Kuklińska), w teatralnej wersji kochanki Bucholca, przez narzeczoną Karola Ankę (Katarzyna Osipuk), ową „złotą dziewczynę”, przynajmniej dopóki zasila budżet spółki swoim posagiem, przez Lucy Zuckerową (Monika Stanek), obwieszoną brylantami, które wyznaczają jej rynkową wartość, aż po Madę (Magdalena Maścianica), uosabiającą świeży pieniądz, który nie dostał jeszcze stosownej, uszlachetniającej patyny.

W tym wszystkim przyjaźń Karola (Kacper Sasin), Moryca (Radomir Rospondek) i Maksa (Konrad Wosik) jest tą ostatnią głębszą więzią, na jaki można sobie – przy galopujących cłach na bawełnę – pozwolić, przynajmniej dopóki spina ją wspólny interes. I właśnie fiasko tej przyjaźni bardziej od rozpaczliwych efektów damsko-męskich potyczek wydaje się tu najbardziej poruszające. Co sprawia, że Borowiecki wydaje się tu mniej okrutny i bezwzględny od swojej najbardziej znanej wersji z filmu Wajdy. W większym stopniu zachowuje niewinność, a tym samym staje się bardziej bezbronny wobec trybów łódzkiej kapitalistycznej machiny.

Jednocześnie, jeśli ktokolwiek spodziewa się pogłębionych rysunków psychologicznych postaci, srogo się tu zawiedzie. Ratajczak wraz autorem scenografii Marcinem Chlandą i choreografkami Aleksandrą Osowicz i Magdaleną Fejdasz w ten sposób organizują tę inscenizację, że jej podstawowym elementem na każdym poziomie jest forma. I dotyczy to także bohaterów, których widzimy raczej w działaniu niż w przeżywaniu uczuć czy emocji. I tak np. oparty na sentymentach świat dawnych wartości, rozpaczliwie zbędnych z perspektywy fabrycznej Łodzi symbolizuje rozłożyste, nieporęczne jelenie poroże, które przywozi ze sobą Anka jako element dworkowego dziedzictwa. Od zespołu Kochanowskiego taki rodzaj zadania wymaga przede wszystkim synchronizacji na najwyższym poziomie, co jest o tyle trudne, że spora jego część jest obecna na scenie przez niemal całość trwającego dwie godziny przedstawienia. W zbudowanej z plastyki, ruchu, tekstu i formalnego aktorstwa teatralnej maszynerii każdy zgrzyt i każde, najdrobniejsze zacięcie byłoby natychmiast widoczne. Jednak nie jest – wszystko tu działa bez zarzutu.

Opolską Ziemię oglądałam w towarzystwie licealistów, którzy spektakl przyjęli owacyjnie. I trudno im się dziwić – machina jest tu idealnie rozpędzona, tempo wyważone w punkt, w sam raz, żeby zachować w tej opowieści napięcie wystarczające na dwie godziny przedstawienia. Ja jednak wyszłam z teatru z poczuciem niedosytu. Jeśli traktować Ziemię jako krytykę kapitalizmu, wydaje się nadto chłodna, pozbawiona zaangażowania, a jednocześnie zbyt mało dosadna. Z kolei jako studium mechanizmów rządzących gorączką pieniądza – zbyt zdystansowana wobec bohaterów. Jest tak, jakby ktoś uchylił przed nami na moment wieczko i obnażył bebech rozpędzonego, niszczącego silnika – niby ku przestrodze, jednak czy ze stosowną dawką grozy? No i bez szans, żeby przy okazji odszukać tę wajchę inicjującą cały ten proces, który raz puszczony w ruch kręci się jak perpetuum mobile.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne