EN

19.12.2024, 10:49 Wersja do druku

Wszyscy mamy swój własny traumaland

Przyglądam się, jak rodzą się nowi bohaterowie i kim są: migranci, hybrydy. Na polskiej scenie, w przestrzeni kulturowej, w społeczeństwie – mówi urodzony w Nowogródku dramatopisarz i reżyser Mikita Iłinczyk. Rozmawiała Aneta Kyzioł w „Polityce”.

fot. Patryk Chenc

Mikita Iłinczyk (ur. w 1995 r.) - pochodzący z białoruskiego Nowogródka dramatopisarz, dramaturg i reżyser. Studiował reżyserię w Rosyjskiej Akademii Sztuk Teatralnych GITIS w Moskwie. W Rosji zadebiutował inscenizacją „Łaskawych" Jonathana Littella, w Polsce - reżyserią własnej sztuki „F***ing in Brussels" w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Dwukrotny laureat Aurory. Nagrody Dramaturgicznej Miasta Bydgoszczy za dramaty „Dark Room" (2021 r.) i „Say Hi to Abdo" (2024 r., przewodniczącym jury był Mark Ravenhill).

ANETA KYZIOŁ: - Trzy warstwy ubrań, duży plecak, spotykamy się blisko dworca kolejowego. Wygląda pan i zachowuje się jak większość ludzi polskiego teatru - stale w drodze.

MIKITA IŁINCZYK: - Mieszkam w pociągach. W tym roku robiłem projekt m.in. w Estonii i w Wiedniu. W Berlinie na koniec roku będzie czytanie mojego tekstu w Maxim Gorki Theater. Po drodze była Bydgoszcz i Aurora, bydgoska nagroda dramaturgiczna. Teraz podróżuję między Poznaniem i Warszawą. W tej ostatniej pracuję jako dramaturg z Katarzyną Kalwat, spektakl będzie koprodukcją Teatru Dramatycznego i Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Roboczy tytuł brzmi „Unpacking", a tematem jest właśnie krążenie, powroty, tylko w większej skali. Rzecz dotyczy relacji polsko-białoruskich i szerzej - europejsko-wschodnich. Podstawą jest głośna książka Anety Prymaki-Oniszk „Kamienie musiały polecieć: wymazywana przeszłość Podlasia" i nasza próba rekonstrukcji wydarzeń na Podlasiu tuż po wojnie. Ale to też dla mnie osobiście ważny temat, bo mam przyjaciół, których prawosławne babcie albo prababcie musiały wyjechać po wojnie z Polski do Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, a teraz oni, ich wnuki, pokonują tę samą drogę w drugą stronę, i też z powodów politycznych. Tylko czy mogą nazywać Polskę, Podlasie, Białystok ziemią rodzinną, skoro ich przodkowie zostali z niej wyrzuceni? Przyjeżdżamy tu ze swoją historią jak przemytnicy rodzinnie usankcjonowanych opowieści. Ta metafora powrotu, powtórzenia jest dla mnie żywa i ważna.

Urodził się pan w Nowogródku, jak Mickiewicz. Jedna babcia jest Polką i nigdzie nie musiała się przeprowadzać, to granice po wojnie się zmieniły. Druga - Estonką. Jaka tradycja jest dla pana ważna, jaka tożsamość?

Wolna Białoruś, ta sprzed Łukaszenki, istniała krótko: od 1991 do 1994 r., ja urodziłem się w 1995 r. i całe życie przeżyłem z jednym autorytarnym „prezydentem". W jakimś momencie określiłem się jako Białorusin z Zachodu, to była moja identyfikacja. Z drugiej strony był taki czas, lata zerowe, może jeszcze dziesiąte XXI w., kiedy w Europie funkcjonowała narracja, żeby nie określać się narodowościowo, na zasadzie: wszyscy jesteśmy Europejczykami, jesteśmy równi. Teraz to się zmienia, wracamy do narodowości, a są osoby takie jak ja, które nie mogą się łatwo identyfikować w tych ramach. Z jednej strony to problem, z drugiej - plus: jestem hybrydą. Podczas pracy nad „Unpacking" przyglądamy się, jak rodzą się nowi bohaterowie i kim są: migranci, hybrydy. Na polskiej scenie, w przestrzeni kulturowej, w społeczeństwie. Hybrydowi Polacy posługujący się hybrydowymi językami. Ta hybrydyczność jest bardzo interesująca, świeża, jest soczewką, przez którą można patrzeć na społeczeństwo, to oczywiście też pole tworzenia się nowych konfliktów, kreowania nowego wroga politycznego itd.

„Choć zgodnie z wielowiekową tradycją autorów z Nowogródka władze nadal nas gnębią, my wciąż żyjemy i nasze teksty żyją!" - żartował pan po otrzymaniu tegorocznej bydgoskiej nagrody dramaturgicznej.

Miałem chrzest w tym samym kościele co Mickiewicz, choć jestem z dość ateistycznej rodziny i państwa. W mojej rodzinie nie mówiło się po polsku od 1938 r., ze strachu. Część rodziny została rozstrzelana lub wysłana na Sołowki, do gułagu, a babcia była zawstydzana tylko za to, że mówiła po rosyjsku z polskim akcentem. Polskiego zacząłem się uczyć po inwazji Rosji na Ukrainę. Ale Nowogródek jest dla mnie ważny, pomagał mi w nieoczekiwanych momentach. W 2019 r., jeszcze jako student reżyserii w moskiewskim GITIS-ie, zostałem przyjęty na etat do Teatru na Małej Bronnej, gdzie dyrekcję objął Konstantin Bogomołow. Na debiut wybrałem „Łaskawe" Jonathana Littella. Autor rzadko udziela zgody na adaptacje, a ja byłem młodym chłopakiem bez dorobku. Gdy jednak usłyszał hasło Nowogródek, nasza zoomowa rozmowa weszła na inny poziom. Okazało się, że jego dziadkowie są Żydami z Nowogrodczyzny, wyemigrowali przed wojną do Kanady.

Czyli zadebiutował pan w Rosji adaptacją tysiącstronicowej relacji nazisty geja z funkcjonowania wojennego przemysłu eksterminacji Żydów na Wschodzie?

Premiera odbyła się 9 maja 2021 r., w dzień pobiedy - zwycięstwa, najważniejszego święta Rosji. Dziś rzecz nie do pomyślenia, za promocję homoseksualizmu i nieheroiczny obraz wojny dostałbym wyrok więzienia. Ale kolejnego spektaklu już nie mogłem skończyć. To był „Wiśniowy sad" Czechowa z transgenderową aktorką w roli Raniewskiej. Dyrekcja się zgodziła, zaczęliśmy próby, po czym w głównym kanale rosyjskiej telewizji propagandysta Dmitrij Kisielow zrobił program interwencyjny o moim rzekomym zamachu na rosyjską świętość. Ruszyła fala hejtu, pojawiły się naciski polityczne i było po spektaklu. A potem Rosja najechała Ukrainę, a ja wyjechałem.

Dlaczego studia w Moskwie?

Jak miałem 17 lat, zostałem zatrzymany podczas antyreżimowej demonstracji w Mińsku. Takie zatrzymania mają reperkusje, studenci są wyrzucani z uczelni, wielu potem wyjeżdża kontynuować naukę w Europie. Ja byłem jeszcze w liceum, ale za to chwilę później, na egzaminach do białoruskiej szkoły teatralnej, dostałem same dwóje. I wyjechałem na studia do Moskwy, bo edukacja dla Białorusinów była tam darmowa, nie było bariery językowej, do tego to był wciąż czas odwilży, Rosja wydawała się demokratyzować i otwierać.

W Rosji studiował pan reżyserię, w Europie zaczynał od pisania dramatów, w których centrum jest temat migracji. W „F***ing in Brussels" opisał pan imigranta z Europy Wschodniej, który odrzucenie ze strony demokratycznego Zachodu próbuje sobie rekompensować zadawaniem bólu pracownikom europarlamentu podczas spotkań BDSM.

Hasło bezpieczeństwa, które świadomie ignoruje, brzmi: „wolność, równość, braterstwo". Już dwukrotnie byłem wyrywany ze świata, w którym zaczynałem się urządzać, dwa razy zadecydowała polityka, więc teraz staram się nie przywiązywać i nie mieć oczekiwań. Jest w tym sporo melancholii, ale i jakaś wolność. Wciąż pracuję na poważnie, ale bez presji oczekiwań. Otworzyłem się też na swoje lęki i przetwarzam je artystycznie. Wszyscy mamy swój własny traumaland, zapisane w genach areszty, deportacje, wojny i pogromy. To jest teraz moje pole zainteresowań artystycznych.

W tekst włącza pan linki internetowe do nagrań, zdjęć, utworów muzycznych. Największe wrażenie robi to w najnowszej sztuce, nagrodzonej w Bydgoszczy „Say Hi to Abdo", której bazą są znalezione przez pana na granicy polsko-białoruskiej dokumenty i rzeczy zmarłego tam Kurda uciekającego z Iraku. Akcja dzieje się w przyszłości, w 2050 r. Technologia pozwala na cyfrową rekonstrukcję ofiar z granicy, Unię Europejską zastąpiła Unia Euro-Islamska, a rządząca kalifatami - w tym polskim - Partia Fem-Jihad tworzy Euro-Islamski Instytut Ludobójstwa i przeprowadza procesy odpowiedzialnych za kryzys humanitarny na granicach UE.

Swój rzeczywisty odpowiednik ma główny bohater, ale też sądzona właścicielka biura podróży z Mińska, organizującego migrantom „wycieczki" na granicę (wyśledzili ją i udostępnili jej dane białoruscy cyber-partyzanci), czy niemiecka aktywistka. Postać polskiego strażnika granicznego jest zbudowana na podstawie medialnych wywiadów. Ten tekst jest prowokacją, dialogiem z „Uległością" Houellebecqa, ale też jest formą autokrytyki i autoanalizy. Jestem wychowany na zachodnim systemie wartości i teraz on jest testowany w zderzeniu z sytuacją - migracji i wojny hybrydowej. A jednocześnie sam jestem migrantem.

Co to zmienia?

Wy macie Grupę Granica, wolne media, aktywistów itd. Dzięki temu wiecie, co się dzieje na granicy. Ludzie się tym interesują. Niech to będzie tylko instagramowy aktywizm, ale jest. A w Białorusi niczego takiego nie ma, po rewolucji 2020 r. zamknięto NGOs-y, wielu ludzi wyjechało, nie ma reportaży, nie ma refleksji na temat tego, co się dzieje na granicy, na temat wojny hybrydowej. Mam wyrzuty sumienia, że nic nie mogę zrobić. A w przyszłym roku minie pięć lat od rewolucji i będą kolejne „wybory", w których udział weźmie pokolenie znające już tylko nacjonalizm reżimowy. Przy granicy dzieci w szkołach uczą się obsługi dronów. Co one mają w głowach?

W „Say Hi to Abdo" partia Fem-Jihad zniosła karę śmierci, zamiast tego sądy skazują winnych na karę codziennego nagrywania i publikacji w social mediach filmików z przyznaniem się do winy i raz na miesiąc organizowania Q&A o swojej zbrodni. Skąd ten pomysł?

Kontekstem dla mnie była wspomniana pamięć 2020 r. w Białorusi: blaknąca przez niepodtrzymywanie w oficjalnym dyskursie państwowym, w mediach, wymazywana. Każdy, kto wspomina o antyreżimowych protestach, może być ofiarą represji, a jeśli robi to za granicą, represje mogą spotkać jego bliskich w kraju. W efekcie mamy generację, która nie wie o rewolucji. Stąd ten pomysł digitali-owanej i przedłużanej pamięci.

Obserwuje pan wzrost nacjonalizmu w Białorusi, a w Polsce?

To temat moich sztuk, chciałbym, by działały jak szczepionka: „Say Hi to Abdo", realizowany teraz „Unpacking", ale też „Pigmalion" - kolejny spektakl, który wyreżyseruję w przyszłym roku w Teatrze Polskim w Poznaniu. W satyrze George'a Bernarda Shawa kobieta spod Londynu chce się nauczyć literackiego angielskiego i manier, by dokonać awansu społecznego. W dzisiejszej Polsce ta kobieta byłaby osobą ze Wschodu, która chce się pozbawić akcentu. Dlaczego? Bo czyta nienawistne hasła na murach, bo boi się rozmawiać przez telefon we własnym języku. To napięcie jest silne. „Pigmalion" był popularny w takich państwach, jak Rosja, Wielka Brytania czy Niemcy, teraz przyszedł na niego czas w Polsce, która staje się krajem migrantów. Dramaturgicznie współpracuję z Andrzejem Błażewiczem, budujemy most międzykulturowy.

Czuje się pan częścią białoruskiej imigracji, która po 2020 r. znalazła schronienie w Polsce?

Moja sytuacja jest dość wyjątkowa. Po pierwsze, przyjechałem na zaproszenie ówczesnych dyrektorów Teatru Polskiego w Bydgoszczy, Wojciecha Farugi i Julii Holewińskiej, i przez pierwsze półtora roku mieszkałem w Bydgoszczy. To zmusiło mnie i zdopingowało do integracji z Polską, bo białoruska diaspora mieszka głównie w Warszawie, tam dużo łatwiej ograniczyć się do narodowego grona znajomych, większe jest też zagrożenie gettoizacją. Po drugie zaś, ja nie przyjechałem bezpośrednio z Białorusi, tylko z Moskwy, gdzie mieszkałem przez kilka lat. Przez ten czas jednak utrzymywałem kontakty ze środowiskiem, współpracowałem z Teatrem OK16 w Mińsku, którego dyrektorką była Maryja Kalesnikawa, a mecenasem Wiktar Babaryka. Teraz teatr jest zamknięty, a oni siedzą w więzieniu. To był hub kulturalny, prym wiodły w nim młode dramatopisarki i reżyserki, był otwarty na młodych twórców, na tematy feministyczne i queerowe. Represje po rewolucji zatrzymały zmiany także w tej dziedzinie. Minęło pięć lat, pół dekady, to mógł być czas tych dziewczyn, czas nowego teatru.

Tytuł oryginalny

Wszyscy mamy swój własny traumaland

Źródło:

„Polityka” nr 52/53

Autor:

Aneta Kyzioł

Data publikacji oryginału:

18.12.2024

Wątki tematyczne