EN

4.09.2023, 12:36 Wersja do druku

Wstydzić się czy nie wstydzić?

„Wstyd” Marka Modzelewskiego w reż. Wojciecha Malajkata w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Magda Hueckel

Plac Zbawiciela w Warszawie i Teatr Współczesny – duet trwały, niezmienny od lat. Czasy bywały różne, a Współczesny wytrwale dbał o artystyczny poziom i profesjonalizm przedstawień, zapewniał niezawodny repertuar i programową stabilność oraz aktorów najwyższej klasy. Wierna publiczność zawsze to ceni i chętnie bywa w miejscu, gdzie ma pewność, że nie poczęstują jej mówiąc brzydko pustą wydmuszką i szmirą. Wspominam niezapomniane, ponadczasowe przedstawienia, adaptacje arcydzieł literatury światowej i polskiej, choć rzecz jasna czasem grano i słabsze, co nie zmienia faktu, że teatr przy Mokotowskiej 13 pozostaje teatrem z klasą. Gdzie umieścić jeden z nowszych spektakli, grany już w czasach pandemii, ale tylko online? „Wstyd” Marka Modzelewskiego w reżyserii Wojciecha Malajkata różnie oceniają widzowie i krytycy, ale większość dostrzega, że inscenizacja dobrze wpisuje się w obecny czas i mody. Wada to czy zaleta?

Nietrudno zauważyć, że temat wesela i ślubu od dawna sprawdza się zarówno w literaturze, jak i w teatrze czy w filmie. Jego koloryt i specyfika stwarza mnóstwo możliwości: łatwych i bardziej skomplikowanych, ale też czyha z pułapkami – powtarzalności, schematyczności, stereotypizacji ludzi, grup społecznych czy postaw. Czasem grozi brakiem myśli przewodniej i w końcu może stać się oklepanym aż do bólu. Tekst Marka Modzelewskiego zgrabnie lawiruje między skrajnościami, meandrami oczywistych antagonizmów społecznych, zawiłościami człowieczych myśli i uczuć, spoglądając w kierunku wielkiej dramaturgii (nie będę odkrywcza pisząc o „Weselu” Wyspiańskiego) oraz drobniejszych zdobyczy kinematografii. Dobrze skrojona, z falującą linią dramaturgiczną, punktami zwrotnymi i napięciem komedia obyczajowa (trochę z gatunku czarnych), zabawna acz refleksyjna, przełomu nie uczyni, ale warto ją zobaczyć.

Autor zabiera nas na wesele, którego nie będzie i opowiada o ślubie, który się nie odbył. Bohaterowie spotykają się na zapleczu sali weselnej, wśród nieotwartych butelek wina i wódki, nietkniętych potraw o wyrafinowanych nazwach i przy irytujących dźwiękach biesiadnych przebojów, które dobiegają z sąsiedniej sali. Opłacona orkiestra nie lubi się nudzić i gra nie wiedzieć czemu, witając gości przybywających na próżno. Pan młody wycofał się w ostatniej chwili, panna młoda płacze, ale poddaje się sytuacji. Widzowie poznają tylko rodziców niedoszłych małżonków, a ich rozmowy, dialogi, spory i burzliwe dyskusje (i to jak!) tworzą ramy spektaklu. I wiadomo – najgorszy jest ten wstyd –  palący, piekący, rozumiany szeroko, nie tylko w kontekście – „co ludzie powiedzą”. Zgryzota i troska o najbliższych też ma tu znaczenie…

Gry i gierki rodzinne, niekończące się pretensje, wzajemne żale i wypominania. Rozdrapywane rany i ranki. I ten strach, co ma wielkie oczy – przed samotnością, opinią społeczną, krzywdą. Nowobogaccy i prowincjonalni. Miasto i wieś. A do tego walka tych, co harują i guzik mają, z cwaniakami i dorobkiewiczami. Znamy te sytuacje i śmiejemy się z nich, oglądając na scenie lustrzane odbicie rzeczywistości – „Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie.” Sporo tego i naprawdę trzeba wprawnej ręki reżysera, by nie zalać widza owym „bogactwem”. Muszę przyznać, że Wojciech Malajkat całkiem nieźle radzi sobie z tymi niedogodnościami.

Modzelewski gra na emocjach widzów i wie jak to robić – nie oszczędza naszych „dobrostanów psychicznych” i „stref komfortu”. Ale to proste zagrania, nadto oczywiste i to największy zarzut wobec jego utworu – „ale to już było…”. Poza tym uleganie stereotypom wraz z przewidywalnością zachowań. Choć muszę przyznać, że zwrotów akcji i zaskoczeń mimo wszystko nie brakuje, co znakomicie potrafią wykorzystać aktorzy. Dzięki nim dobrze ogląda się ten półtoragodzinny spektakl. Wprawdzie zdarzają się lekko nużące momenty, ale reżyser szybko wciąga widza w dalszy wir wydarzeń. Iza Kuna, Agnieszka Suchora, Jacek Braciak i Mariusz Jakus, występujący w spektaklu, idealnie (nienachlanie acz konkretnie) wyczuwają potencjał tkwiący w dobrze nakreślonych przez autora postaciach, symbolizujących konkretne postawy i poglądy na świat. I wcale nie wydają się przerysowani czy zbyt karykaturalni. Tak naprawdę bohaterowie są niezwykle smutni, mimo śmiechu, który cały czas towarzyszy ich perypetiom, rozmowom. W aktorskiej grze znać doświadczenie i techniczną wprawę – wszyscy poruszają się z precyzją mechanicznego zegara, uważni na partnerów, a jednocześnie skoncentrowani na budowaniu jednostkowych, autentycznych postaci. Iza Kuna i Jacek Braciak wcielają się w rodziców pana młodego, Gosię i Andrzeja, perfekcyjnie prowadząc swoje role, dopracowane i wycyzelowane we wszystkich niuansach. A przy tym z klasą i przymrużeniem oka, koniecznym w komedii. Opanowany biznesman Andrzej od początku budzi sympatię. Braciak bardzo naturalnie „wchodzi” w jego skórę, cieniuje delikatnie, przyspiesza i zwalnia, kiedy trzeba, pokazując rozterki coraz częściej targające duszą bohatera wraz z zagęszczaniem się akcji. Skutecznie go broni, a przeciwników ma godnych. Iza Kuna gra panią ordynator z wypracowaną, trochę sztuczną klasą, znającą się na wszystkim i wszystkich. Pod płaszczykiem elegancji i dobrego wychowania kryje sporo buzujących emocji, nawet brutalnej wręcz drapieżności, którym w końcu daje ujście. Po prostu strach się bać. A mimo to ma w sobie też niemało wdzięku i kobiecego ciepła. Iza Kuna potrafi to pogodzić, odpowiednio wyeksponować, pokazać z lekkością i swobodą. Agnieszka Suchora to zupełnie inna bajka. Uwielbiam tę aktorkę, jej sceniczne kreacje, tak różne, wymagające. Tu ponownie prezentuje szeroki wachlarz swych możliwości, pozostając autentyczną i przyziemną aż miło. Buduje postać Wandy gestem, mimiką, spojrzeniem w tak udatny sposób, że musimy jej wierzyć. Mariusz Jakus w roli ojca Weroniki i małżonka konserwatywnej Wandzi to kolejna bardzo dobra kreacja. Tadeusz jest człowiekiem wiary i tego się trzyma, choć mocno siedzi pod pantoflem żony. Nieco groteskowy, czasem odrobinę żałosny (jak wszyscy we „Wstydzie”), w interpretacji Jakusa daje się lubić. Aktor tak prowadzi swą rolę, byśmy w bohaterze mogli dostrzec cechę niejednego znajomego czy członka rodziny (a może nawet własną?). Podobne wnioski nasuwają się przy całej czwórce występujących. I o to chodzi.

Naturalistyczna scenografia, wykorzystująca możliwości sceny przy Mokotowskiej tworzy tło dla działań bohaterów, a ich kostiumy dyskretnie podkreślają charakter i status społeczny całej czwórki.

Spektakl „Wstyd” może skłaniać do głębokich przemyśleń lub intensywnej dyskusji, ale nie musi. To niezła komedia, choć gorzka i czasem paląca jak wstyd. Co w takim razie z ciut nierealnym zakończeniem? Cóż, można wybaczyć, smakując wyborną grę aktorów i doceniając precyzję reżyserii.

Tytuł oryginalny

Wstydzić się czy nie wstydzić?

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Anna Czajkowska

Data publikacji oryginału:

04.09.2023